Niezwykle frustrował go fakt, iż nadchodziły święta, a
Lucian wciąż żył. Riddle już kilka tygodni temu powiedział mu, że to on jest
kolejnym celem, a do tej pory nic mu się nie stało. Zamiast tego, trzy kolejne
osoby zostały spetryfikowane. I żadną z nich nie był Lucian.
Szykował się do powrotu do domu, przeklinając pod nosem
obietnice Riddle’a. Zostało kilka godzin do odjazdu, a on dopiero zaczął się
pakować. Gdyby zaklęcia nie strajkowały, zrobiłby wszystko za pomocą magii.
Przez swoje magiczne problemy został zmuszony do pakowania wszystkiego ręcznie.
Spakował tylko najważniejsze rzeczy, czyli większość swojego
dobytku. Przed zamknięciem kufra, na samej górze położył ukradziony Malfoyowi
naszyjnik. Nie musiał brać żadnej z tych rzeczy, w domu miał wszystko, czego
było mu potrzeba, ale wolał je wziąć jako pewnego rodzaju zabezpieczenie.
Wycelował różdżkę w kufer, mając nadzieję, że chociaż ten
jeden raz, z okazji świąt, magia się nad nim zlituje i postanowi zadziałać.
– Reducio.
Ze szczerym zaskoczeniem obserwował wydobywające się z
różdżki fioletowe światło, oznajmiające, że zaklęcie się powiodło. Kufer zaczął
mu się kurczyć w oczach, aż stał się wielkości pudełka zapałek.
Jego magia bywała kapryśna, to stwierdził już dawno. Raz
zaklęcie się udawało, a raz nie. Liczba nieudanych jednak znacznie górowała nad
udanymi, więc zwykle spodziewał się niepowodzenia, zanim w ogóle rzucił
zaklęcie.
Włożył przedmiot, przypominając sobie słowa ojca, które
powiedział mu, gdy Basil wyjeżdżał do Hogwartu: „Pamiętaj, Engorgio”. Nauczył się
kilku podstawowych zaklęć w domu, jeszcze zanim wyjechał do szkoły, i jeszcze
wtedy mu wychodziły bez problemu.
Tydzień temu otrzymał od rodziców list z wiadomością, a
raczej żądaniem, że ma się pojawić w domu na święta. Nie zamierzali odpuszczać
mu żadnej okazji, gdy zamiast siedzieć w szkole, mógł pojechać do domu.
Obejrzał jeszcze raz swoją stronę pokoju, sprawdzając, czy
na pewno wszystko spakował. Musiał zostawić wiszące na ścianie lustro – w domu
miał dziesięć podobnych. Pozostawił też oczywiście łóżko i kilka innych rzeczy,
które z pewnością mu się do niczego nie przydadzą.
Miał na sobie swoją ulubioną jasnozieloną koszulę z
dopasowanym krawatem i marynarką. Im bardziej elegancki był jego strój, tym
lepiej. Francuska arystokracja nie tolerowała tanich ubrań i niezadbanego
wyglądu.
Rodzice wielokrotnie uczyli go poprawnego zachowania,
ubierania się i zwracania do służby, żeby wiedzieli, gdzie jest ich miejsce.
Przestrzegał tych zasad głównie, gdy znajdował się we Francji. Przebywając w
Anglii, wyznaczał sobie własne zasady.
W pewnym momencie odezwał się za nim znajomy głos:
– Nie zostajesz, żeby podziwiać kolejne ofiary?
Odwrócił się do Riddle’a ze skrzyżowanymi ramionami.
– Ofiara, którą chciałbym podziwiać niestety wciąż żyje, a
nie powinna – poskarżył się. Wciąż nie posiadał się ze złości, widząc
gdziekolwiek Luciana.
Riddle wzruszył ramionami, jakby wcale nie zależało mu na
tym, czy Lucian będzie następnym zaatakowanym, czy ktokolwiek inny. Jak dotąd
jeszcze nikt nie umarł, wszyscy, którzy spotkali się z Bazyliszkiem,
jakimś cudem przeżywali i zostawali
jedynie spetryfikowani.
– Ciągle mi umyka.
– Jak tak dalej pójdzie, to sam się nim zajmę – powiedział
Basil, zaczynając obmyślać w głowie milion sposobów na zabicie Luciana. Ze
wszystkich szlam, nikt mu jeszcze nie podpadł tak, jak jemu się udało. I będzie
musiał za to zapłacić. – Właściwie, z radością to zrobię. Pozbycie się go
będzie czystą przyjemnością.
Pierwszym sposobem na śmierć, z długiej listy Basila, było
rzucenie na Luciana Ardento, ale to
było zbyt proste. Trochę by go zabolało, ale śmierć nastąpiłaby stosunkowo
szybko. Na początku listy dał swoje zaklęcia, mając większą pewność ich
powodzenia. Punkt numer dwa zajmowało Feritagre,
nieco krwawsze i równie bolesne, jednak także niewystarczająco
satysfakcjonujące.
Od razu wykreślił również Deglacio. Jak dotąd, nie miał okazji przetestować go na nikim. Z
wcześniejszych użyć zaklęcia, domyślał się, że zamroziłoby osobę. Może umarłaby
z zimna, nie miał pewności. Musiał to sprawdzić. Ale nie na Lucianie, dla niego
potrzebował czegoś specjalnego.
W ciągu ostatnich kilku lat poznał wiele mugolskich sposobów
na zabijanie ludzi, od topienia ich, po rozczłonkowywanie. Szczególnie
spodobało mu się kamienowanie oraz podpalanie. Ktoś mu kiedyś powiedział, że
śmierć przez podpalenie jest jedną z boleśniejszych, przynajmniej według
mugoli.
Czy zniżyłby się do zabicia szlamy sposobem jego ludzi? To
byłaby hańba na jego godności, ale Lucian z pewnością by się tego nie
spodziewał. Czarodzieje nie używali mugolskich sposobów, mieli magię od
odwalania czarnej roboty. Więc nikt nie powiązałby go z morderstwem – jaki
czarodziej, zamiast używać magii, zabiłby kogoś w ten sposób?
Postanowił, że spędzi ferie zimowe na obmyślaniu idealnego
morderstwa.
– Poradzisz sobie beze mnie? – zapytał Basil Toma,
przygotowując się mentalnie do wyjścia i zbliżającego się wyjazdu z Hogwartu. –
Może zostawię ci jakieś instrukcje, co robić, żeby uniknąć wpakowania się w
kłopoty? Punkt pierwszy to unikanie Avery’ego…
Riddle uniósł dłoń, uciszając go.
– Dobrze wiem, co mam robić, a czego nie. To raczej ty
potrzebujesz instrukcji. Stąpasz po cienkim lodzie, Baz, ktoś cię w końcu
złapie – ostrzegł go, chociaż dla Basila brzmiało to bardziej jak groźba.
– Mógłbym powiedzieć to samo o tobie i twojemu uroczemu
pupilowi.
Tom już nic mu nie odpowiedział. Wpatrywał się tylko w
Basila, gdy ten wychodził z pokoju, by dołączyć do reszty uczniów, wracających
na święta do domów.
***
Podróż do domu minęła mu zaskakująco szybko. W Ekspresie
Hogwart przez większość czasu siedział w przedziale z kilkoma innymi
Ślizgonami, żartując z wszystkich, którzy im podpadli w ciągu tych kilku
miesięcy. Później przeszedł się po przedziałach, wykorzystując przy okazji na
dwóch dziewczynach nowy tekst na podryw, który, o dziwo, podziałał w obu
przypadkach.
Na dworcu czekał na niego ojciec. Razem teleportowali się do
rezydencji w Prowansji, a Basil starał się w tym czasie nie narzekać na okropne
uczucie, przeszywające jego ciało i wnętrzności podczas teleportacji.
Prowansja wyglądała pięknie nawet zimą. Gdzie się nie
spojrzało, widać było tylko biały puch. Z drzew opadły wszystkie liście, a
teraz gałęzie pokrywała warstwa śniegu. Pola lawendy także zostały zasypane
śniegiem, a wszystkie choinki, które minął w drodze do rezydencji, zostały
bogato ozdobione.
Zaraz za drzwiami wejściowymi czekał na niego jeden z ich
kilku skrzatów domowych. Nie odezwał się ani słowem, wiedząc, że jeśli to
zrobi, zostanie surowo ukarany przez głowę rodziny Oullettów. Pierre Oullette
nie tolerował nieposłuszeństwa ze strony służby.
Oddał skrzatowi swój płaszcz. Musiał jeszcze przywitać
matkę. Oskórowałaby go, gdyby pojawił się w domu i od razu się jej nie pokazał.
Dziwne, że nie pojawiła się wraz z mężem na peronie, by sama mogła od razu
sprawdzić, czy żyje i czy wszystko jest z nim w porządku.
Sprawdził pięć pokoi, zanim ją znalazł. Ich rezydencja
mogłaby z łatwością pomieścić nawet do pięćdziesięciu osób, a oni mieszkali tam
tylko we trójkę, nie licząc kilku skrzatów.
Stała tyłem do niego, wpatrując się w pokryty śniegiem
ogród. Miała na sobie swoją ulubioną fioletową suknię, a na nadgarstku perłową
bransoletkę. Ubrała się tak, jakby spodziewała się wiadomości, że niestety, ale
coś okropnego się stało i jej syn zmarł lub nie może powrócić do domu.
Odchrząknął, zwracając na siebie jej uwagę. Obróciła się
powoli, niepewnie, uważając na każdy swój krok.
– Basil – szepnęła, widząc swojego syna.
Podszedł do niej, a ona, jak tylko znalazł się w zasięgu jej
rąk, mocno go objęła. Szeptała mu do ucha francuskie słowa, jak bardzo cieszy
się z jego powrotu i że kamień spadł jej z serca, widząc, że nic mu nie jest.
– Dobrze, mamo, byłem tylko w szkole, nie na wojnie –
mruknął, wyszarpując się z jej uścisku.
Niechętnie pozwoliła mu oddalić się od siebie o kilka
kroków.
– Nic złego ci się tam nie przytrafiło? – zapytała. Jej
głosu nie opuszczał zmartwiony ton.
– Oczywiście, że nie. Napisałbym do was, gdyby cokolwiek
złego się działo, wiesz o tym.
Zmartwienie nie znikało. Marszczyła brwi, wpatrując się w
syna. Wyglądała, jakby obawiała się, że to tylko sen i jej syn zaraz zniknie.
– Obiecujesz?
Już otwierał usta, żeby odpowiedzieć jej jakąś sarkastyczną
uwagą, ale ubiegł go ojciec.
– Arlette, daj Basilowi odpocząć. Ledwo wrócił do domu, a ty
od razu go zamęczasz.
– Ja tylko… – zaczęła, ale Basil już nie słuchał.
Korzystając z okazji, Basil wyszedł z pokoju. Oni rozmawiali
między sobą, a on miał dzięki temu chwilę dla siebie.
Wyszedł z domu, wyciągając wcześniej z już powiększonego
kufra swoją księgę zaklęć. Jedyna zmiana, jaka w niej nastąpiła przez ostatnie
kilka tygodni to nowe informacje na temat Ardento.
Dodatkowe słowa na stronie tego zaklęcia pojawiły się zaraz po tym, jak zemścił
się na Averym i reszcie, paląc ich pokoje.
Zimne powietrze pachniało sosnami. W ogrodzie panowała
przyjemna cisza, jakiej nie zaznał już od bardzo długiego czasu. Zdążył
zapomnieć, jak bardzo kochał to miejsce. Jak bardzo kochał Francję.
Miał swoje specjalne miejsce w ogrodzie. Znalazł je jeszcze
jako dziecko i od tego czasu nikomu o nim nie powiedział. Było to drzewo,
oddalone od domu o kilkaset metrów. Pojawiło się w jego śnie, w którym Candace
go zabiła. Przeszedł go dreszcz na samo wspomnienie.
Nie trafił na nią, odkąd zarzucił jej śledzenie go. Czy go
unikała? Jeśli nawet, może to i lepiej dla niego? Zdawała się być interesującą
osobą, ale jednocześnie problematyczną. W tej chwili w jego życiu nie było
miejsca na więcej problematycznych osób, Tom zajmował go zbyt wiele.
Na jego ulubionym drzewie też nie zostało ani jednego
liścia, tak samo jak na wszystkich innych. To zobaczył już z daleka. Zauważył
również leżące pod nim czarne kształty. Kilkanaście ciemnych plam,
kontrastujących z bielą śniegu.
Powoli podszedł bliżej, zastanawiając się, czym są te
kształty i skąd się tam wzięły. Jego rodzice nie zapuszczali się tak daleko,
trzymali się swojego domu i kawałka ogrodu, gdzie rosły kwiaty i stały rzeźby.
Ich posiadłość była ogromna, większość pobliskich ziem należała do Oullettów,
przez co nie musieli martwić się o niechcianych sąsiadów. Mieli wiele, ale
trzymali się tego, co znali najlepiej. Rzadko kiedy schodzili też do piwnicy,
nie było tam nic, co by ich zaciekawiło. Tylko masa pajęczyn i kurzu. Basil
jako jedyny z rodziny rzeczywiście interesował się miejscami, jakie mieli w
posiadaniu.
Gdy nie było go w domu, rodzice często wychodzili. Spotykali
się ze swoimi przyjaciółmi, chodzili na bale i różnorakie spotkania tylko dla
zaproszonych. Należeli do elity, nie mogli pozwolić sobie na jakikolwiek błąd.
Im bliżej drzewa, tym większy odczuwał niepokój. Jakiś głos
w jego głowie podpowiadał, żeby trzymał się z dala od tamtego miejsca. Żeby
zawrócił. Uciekł. Schował się.
Mimo nieprzyjemnego uczucia, brnął dalej przez grubą warstwę
śniegu. Z każdą chwilą zdawało się być go coraz więcej, chociaż wcale nie
padało. Cisza zdawała się w tym momencie straszniejsza, pełna
niewypowiedzianych sekretów.
I wtedy poczuł ten okropny zapach. Zgnilizna, rozkładające
się mięso. Śmierć. W swoim śnie zobaczył chmarę kruków. Ta same ptaki, co do
jednego, leżały teraz martwe pod drzewem.
Nie uciekniesz przed
ciemnością.
Rozejrzał się dookoła siebie, szukając źródła tych słów,
osoby, która je wypowiedziała, ale nie było tam nikogo poza nim i
rozkładającymi się ptakami. Nie było tam nikogo, a słowa wciąż się powtarzały.
Nie uciekniesz. Nie
ukryjesz się. Ciemność znajdzie cię wszędzie.
Ręce zaczęły mu się trząść. Kiedy stał już pod drzewem,
wśród ptaków, czuł w sercu niewyobrażalny strach. Trzymana w jednej z nich książka
upadła na ziemię, ukrywając się w warstwie śniegu.
Szybko po nią sięgnął, nie spuszczając wzroku z kruków.
Mimo, że wszystkie były martwe, miał wrażenie, że zaraz zerwą się do lotu i go
zaatakują. Ich martwe oczy wciąż się świeciły, czuł na sobie ich wzrok.
Zginiesz.
W momencie, gdy jego palce zetknęły się z księgą, poczuł
przeszywający ból. Wstrząsnęło jego ciałem. Bezwładnie upadł w śnieg, między
kruki, a w jego ciele rozchodził się płomień.
Na palec wskazujący wpełzły mu litery, jakby wydobywające
się z trzymanej przez niego książki. Ułożyły się w nowe, nieznane mu słowo. W
kolejne zaklęcie.
Lessurium.
To słowo było ostatnim, co zobaczył, zanim wszystko
zasłoniła mu czarna mgła. Wydobył z siebie jeden głośny krzyk, po którym od
razu stracił przytomność. A ból wciąż rósł w siłę.
***
Dzień przed świętami Basil
wybrał się na zakupy w poszukiwaniu ostatnich prezentów. Podczas jednej w wizyt
w Hogsmeade udało mu się znaleźć idealny prezent dla ojca – zegarek,
dopasowujący się do stroju noszącej go osoby i przypominający o spotkaniach, na
które dana osoba musi się wybrać. Ojciec wielokrotnie narzekał na brak zegarka,
więc Basil znalazł mu jakiś przyzwoity.
Nie miał jednak prezentu
dla matki. Potrzebował dla niej czegoś specjalnego i pięknego. Czegoś, dzięki
czemu będzie o nim pamiętała, gdy on wróci do Hogwartu. Bliskiego jej sercu,
żeby zawsze mogła mieć to przy sobie.
Przechadzał się po
sklepach z biżuterią w jednej z francuskich czarodziejskich ulic. Lubił tu
przychodzić, panowała tam miła atmosfera, wszyscy wymieniali się miłymi
słowami, chociaż tak naprawdę się szczerze nienawidzili, a w powietrzu unosił
się zapach cynamonu.
Nic nie zainteresowało go
na tyle, żeby zdecydował się na kupno. Tylko chodził od sklepu do sklepu,
rozglądając się za czymś, co wołało „Patrz na mnie! Musisz mnie kupić!”, jak na
razie bez powodzenia.
Znalazł jedną parę
całkiem przyzwoitych złotych kolczyków z kwiecistymi zdobieniami, ale gdy
okazało się, że wydają z siebie głośne dźwięki za każdym razem, jak się ich
dotknie, zrezygnował. Nie da matce czegoś, co prędzej ją zdenerwuje, zamiast
wywołać u niej uśmiech.
Nie znał tam nikogo na tyle, żeby móc zatrzymać się i
porozmawiać. Kilka osób kojarzył z widzenia, nikogo jednak tak naprawdę nie
kojarzył. Nie znał ich imion, ich miejsc zamieszkania, statusów krwi.
Na ulicy panował wyjątkowy ruch. Osoby znikały, inne
pojawiały się na ich miejsce. Wszyscy nerwowo szukali prezentów na ostatnią
chwilę, innym zabrakło składników potrzebnych do wykonania świątecznych potraw.
Krzątali się, przepychali w drzwiach, a słowo „Pardon” słyszał już kilkaset
razy.
Basil westchnął głośno, opuszczając kolejny sklep. Wciąż
niczego nie znalazł. Powoli kończyły się miejsca, jakie mógł odwiedzić, a on
wciąż nie wybrał prezentu dla matki.
Zadecydował, że jeśli w następnym sklepie nic nie znajdzie,
zaczyna od nowa i wybierze pierwszą lepszą rzecz. Wiedział, że ten pomysł
należał do kilku z najgorszych w całym jego życiu, ale jakoś musiał się na coś
zdecydować.
Wybieranie biżuterii było zaskakująco trudne.
– Pomóc ci? – zapytała jakaś kobieta miłym głosem.
Spojrzał na nią. Była to staruszka z uprzejmym uśmiechem i
siwym kokiem. Sprawiała wrażenie dobrodusznej babci. Tej, która rozdaje
wszystkim wnukom słodycze i po kilka galeonów.
Może i dobrze byłoby zapytać kobiety o zdanie?
– Szukam czegoś dla matki – odpowiedział, uważnie obserwując
staruszkę.
Pokiwała głową i nie zadawała więcej pytań. Podeszła do
jednej ze szklanych gablot, szybko przekręciła kluczyk w zamku i otworzyła ją.
Wyciągnęła ze środka prostokąt, w na którym poukładane zostały pierścionki.
Wybrała kilka z nich i pokazała każdy po kolei Basilowi. Żaden
z nich nie wywołał na nim wielkiego wrażenia, ale nie były brzydkie. Może i
spodobałyby się jego matce. Przyjrzał się każdemu z trzech wybranych przez
kobietę pierścionków.
Pierwszy był srebrny, cały ozdobiony małymi diamencikami. Na
karteczce przyczepionej do niego, w kategorii z dodatkowymi informacjami była
notka, iż można z tym pierścieniem rozbić cegłę, a on wciąż będzie w
nienaruszonym stanie.
Drugi bardziej mu się spodobał. Złoty pierścionek układał
się w kształt cienkiego liścia i można było ten kształt zmienić na dowolnego
liścia. Zmieniał się w liść klonu, dębu, jesionu, a nadal wyglądał pięknie.
Trzeci go nie zachwycił. Był zwyczajny. Cienki złoty
pierścionek, którego jedyną zaletą było to, że podobno poprawiał nastrój
noszącej go osoby.
– Ten ze zdobieniem w kształcie liścia będzie idealny –
powiedział ktoś. Basil znał ten głos.
Znał go aż zbyt dobrze.
Obrócił się do blondyna, a jego oczy zapłonęły. Z całych sił
powstrzymywał się od rzucenia na niego albo chociaż rzucenia w niego wszystkimi
tymi pierścionkami.
– Ostrzegałem cię. Lepiej uciekaj.
Spoiler: już wkrótce moment, na który wszyscy czekają!!
Śmieszy mnie wizja Baza, który pakuje się bez użycia magii.
OdpowiedzUsuńKiedyś zabiją go te nowe zaklęcia. Na co mu to? Poza tym, jego rodzice chyba o tym wiedzą, albo przynajmniej coś wiedzą, więc może niech wykorzysta trochę tego swojego ślizgońskiego sprytu i się czegoś dowie?
Oczywiście, że rodzina Baza ma posiadłość w Prowansji. No bo gdzieżby indziej.
Co Lucian (bo to on, prawda?) robi w czarodziejskiej dzielnicy Francji? Prosi się o kłopoty? I czemu mnie to nie dziwi?
Weny!
Przynajmniej jest oryginalny w swojej magii czy coś.
UsuńProwansja była już dawno wspomniana. Myślisz, że dlaczego ma świra na punkcie lawendy?
Nie mogę potwierdzić, że to Lucian, ale mogę potwierdzić, że jest on debilem i prosi się o kłopoty, niezależnie od tego, czego by nie robił.
Wzajemnie!
Dlaczego on jeszcze żyje. Dlaczego... DLACZEGO?!
OdpowiedzUsuńCzy Lucian nie powinien być na święta na Szklarce? Xd
Powtórzę się, ale chce wincyj Bolton (słownik już sam podpowiedział co ma być po 'wincyj').
Czy Tom przewiduje jakiś wypadek przy pracy i umrze? Nie obraziłabym się.
Jak się uda to przeczytam jeszcze następny rozdział.
TO BYŁOBY ZBYT PROSTE. ON MUSI MIEĆ SPEKTAKULARNĄ ŚMIERĆ. Albo będę wredna i wcale go nie zabiję. Dowiesz się później.
UsuńSzklarka to przeklęte miejsce. Już lepiej ścigać przeklętego faceta.
Niedługo będzie jej więcej, eh. Mam co do niej wielkie plany, ale o tym już wiesz.
Chyba się nie udało.
Ahaha, giń Lucek, jesteś gównem.
OdpowiedzUsuń