sobota, 16 września 2017

Mogę nazywać cię domem?

Niezwykle frustrował go fakt, iż nadchodziły święta, a Lucian wciąż żył. Riddle już kilka tygodni temu powiedział mu, że to on jest kolejnym celem, a do tej pory nic mu się nie stało. Zamiast tego, trzy kolejne osoby zostały spetryfikowane. I żadną z nich nie był Lucian.
Szykował się do powrotu do domu, przeklinając pod nosem obietnice Riddle’a. Zostało kilka godzin do odjazdu, a on dopiero zaczął się pakować. Gdyby zaklęcia nie strajkowały, zrobiłby wszystko za pomocą magii. Przez swoje magiczne problemy został zmuszony do pakowania wszystkiego ręcznie.
Spakował tylko najważniejsze rzeczy, czyli większość swojego dobytku. Przed zamknięciem kufra, na samej górze położył ukradziony Malfoyowi naszyjnik. Nie musiał brać żadnej z tych rzeczy, w domu miał wszystko, czego było mu potrzeba, ale wolał je wziąć jako pewnego rodzaju zabezpieczenie.
Wycelował różdżkę w kufer, mając nadzieję, że chociaż ten jeden raz, z okazji świąt, magia się nad nim zlituje i postanowi zadziałać.
Reducio.
Ze szczerym zaskoczeniem obserwował wydobywające się z różdżki fioletowe światło, oznajmiające, że zaklęcie się powiodło. Kufer zaczął mu się kurczyć w oczach, aż stał się wielkości pudełka zapałek.
Jego magia bywała kapryśna, to stwierdził już dawno. Raz zaklęcie się udawało, a raz nie. Liczba nieudanych jednak znacznie górowała nad udanymi, więc zwykle spodziewał się niepowodzenia, zanim w ogóle rzucił zaklęcie.
Włożył przedmiot, przypominając sobie słowa ojca, które powiedział mu, gdy Basil wyjeżdżał do Hogwartu: „Pamiętaj, Engorgio. Nauczył się kilku podstawowych zaklęć w domu, jeszcze zanim wyjechał do szkoły, i jeszcze wtedy mu wychodziły bez problemu.
Tydzień temu otrzymał od rodziców list z wiadomością, a raczej żądaniem, że ma się pojawić w domu na święta. Nie zamierzali odpuszczać mu żadnej okazji, gdy zamiast siedzieć w szkole, mógł pojechać do domu.
Obejrzał jeszcze raz swoją stronę pokoju, sprawdzając, czy na pewno wszystko spakował. Musiał zostawić wiszące na ścianie lustro – w domu miał dziesięć podobnych. Pozostawił też oczywiście łóżko i kilka innych rzeczy, które z pewnością mu się do niczego nie przydadzą.
Miał na sobie swoją ulubioną jasnozieloną koszulę z dopasowanym krawatem i marynarką. Im bardziej elegancki był jego strój, tym lepiej. Francuska arystokracja nie tolerowała tanich ubrań i niezadbanego wyglądu.
Rodzice wielokrotnie uczyli go poprawnego zachowania, ubierania się i zwracania do służby, żeby wiedzieli, gdzie jest ich miejsce. Przestrzegał tych zasad głównie, gdy znajdował się we Francji. Przebywając w Anglii, wyznaczał sobie własne zasady.
W pewnym momencie odezwał się za nim znajomy głos:
– Nie zostajesz, żeby podziwiać kolejne ofiary?
Odwrócił się do Riddle’a ze skrzyżowanymi ramionami.
– Ofiara, którą chciałbym podziwiać niestety wciąż żyje, a nie powinna – poskarżył się. Wciąż nie posiadał się ze złości, widząc gdziekolwiek Luciana.
Riddle wzruszył ramionami, jakby wcale nie zależało mu na tym, czy Lucian będzie następnym zaatakowanym, czy ktokolwiek inny. Jak dotąd jeszcze nikt nie umarł, wszyscy, którzy spotkali się z Bazyliszkiem, jakimś  cudem przeżywali i zostawali jedynie spetryfikowani.
– Ciągle mi umyka.
– Jak tak dalej pójdzie, to sam się nim zajmę – powiedział Basil, zaczynając obmyślać w głowie milion sposobów na zabicie Luciana. Ze wszystkich szlam, nikt mu jeszcze nie podpadł tak, jak jemu się udało. I będzie musiał za to zapłacić. – Właściwie, z radością to zrobię. Pozbycie się go będzie czystą przyjemnością.
Pierwszym sposobem na śmierć, z długiej listy Basila, było rzucenie na Luciana Ardento, ale to było zbyt proste. Trochę by go zabolało, ale śmierć nastąpiłaby stosunkowo szybko. Na początku listy dał swoje zaklęcia, mając większą pewność ich powodzenia. Punkt numer dwa zajmowało Feritagre, nieco krwawsze i równie bolesne, jednak także niewystarczająco satysfakcjonujące.
Od razu wykreślił również Deglacio. Jak dotąd, nie miał okazji przetestować go na nikim. Z wcześniejszych użyć zaklęcia, domyślał się, że zamroziłoby osobę. Może umarłaby z zimna, nie miał pewności. Musiał to sprawdzić. Ale nie na Lucianie, dla niego potrzebował czegoś specjalnego.
W ciągu ostatnich kilku lat poznał wiele mugolskich sposobów na zabijanie ludzi, od topienia ich, po rozczłonkowywanie. Szczególnie spodobało mu się kamienowanie oraz podpalanie. Ktoś mu kiedyś powiedział, że śmierć przez podpalenie jest jedną z boleśniejszych, przynajmniej według mugoli.
Czy zniżyłby się do zabicia szlamy sposobem jego ludzi? To byłaby hańba na jego godności, ale Lucian z pewnością by się tego nie spodziewał. Czarodzieje nie używali mugolskich sposobów, mieli magię od odwalania czarnej roboty. Więc nikt nie powiązałby go z morderstwem – jaki czarodziej, zamiast używać magii, zabiłby kogoś w ten sposób?
Postanowił, że spędzi ferie zimowe na obmyślaniu idealnego morderstwa.
– Poradzisz sobie beze mnie? – zapytał Basil Toma, przygotowując się mentalnie do wyjścia i zbliżającego się wyjazdu z Hogwartu. – Może zostawię ci jakieś instrukcje, co robić, żeby uniknąć wpakowania się w kłopoty? Punkt pierwszy to unikanie Avery’ego…
Riddle uniósł dłoń, uciszając go.
– Dobrze wiem, co mam robić, a czego nie. To raczej ty potrzebujesz instrukcji. Stąpasz po cienkim lodzie, Baz, ktoś cię w końcu złapie – ostrzegł go, chociaż dla Basila brzmiało to bardziej jak groźba.
– Mógłbym powiedzieć to samo o tobie i twojemu uroczemu pupilowi.
Tom już nic mu nie odpowiedział. Wpatrywał się tylko w Basila, gdy ten wychodził z pokoju, by dołączyć do reszty uczniów, wracających na święta do domów.

***

Podróż do domu minęła mu zaskakująco szybko. W Ekspresie Hogwart przez większość czasu siedział w przedziale z kilkoma innymi Ślizgonami, żartując z wszystkich, którzy im podpadli w ciągu tych kilku miesięcy. Później przeszedł się po przedziałach, wykorzystując przy okazji na dwóch dziewczynach nowy tekst na podryw, który, o dziwo, podziałał w obu przypadkach.
Na dworcu czekał na niego ojciec. Razem teleportowali się do rezydencji w Prowansji, a Basil starał się w tym czasie nie narzekać na okropne uczucie, przeszywające jego ciało i wnętrzności podczas teleportacji.
Prowansja wyglądała pięknie nawet zimą. Gdzie się nie spojrzało, widać było tylko biały puch. Z drzew opadły wszystkie liście, a teraz gałęzie pokrywała warstwa śniegu. Pola lawendy także zostały zasypane śniegiem, a wszystkie choinki, które minął w drodze do rezydencji, zostały bogato ozdobione.
Zaraz za drzwiami wejściowymi czekał na niego jeden z ich kilku skrzatów domowych. Nie odezwał się ani słowem, wiedząc, że jeśli to zrobi, zostanie surowo ukarany przez głowę rodziny Oullettów. Pierre Oullette nie tolerował nieposłuszeństwa ze strony służby.
Oddał skrzatowi swój płaszcz. Musiał jeszcze przywitać matkę. Oskórowałaby go, gdyby pojawił się w domu i od razu się jej nie pokazał. Dziwne, że nie pojawiła się wraz z mężem na peronie, by sama mogła od razu sprawdzić, czy żyje i czy wszystko jest z nim w porządku.
Sprawdził pięć pokoi, zanim ją znalazł. Ich rezydencja mogłaby z łatwością pomieścić nawet do pięćdziesięciu osób, a oni mieszkali tam tylko we trójkę, nie licząc kilku skrzatów.
Stała tyłem do niego, wpatrując się w pokryty śniegiem ogród. Miała na sobie swoją ulubioną fioletową suknię, a na nadgarstku perłową bransoletkę. Ubrała się tak, jakby spodziewała się wiadomości, że niestety, ale coś okropnego się stało i jej syn zmarł lub nie może powrócić do domu.
Odchrząknął, zwracając na siebie jej uwagę. Obróciła się powoli, niepewnie, uważając na każdy swój krok.
– Basil – szepnęła, widząc swojego syna.
Podszedł do niej, a ona, jak tylko znalazł się w zasięgu jej rąk, mocno go objęła. Szeptała mu do ucha francuskie słowa, jak bardzo cieszy się z jego powrotu i że kamień spadł jej z serca, widząc, że nic mu nie jest.
– Dobrze, mamo, byłem tylko w szkole, nie na wojnie – mruknął, wyszarpując się z jej uścisku.
Niechętnie pozwoliła mu oddalić się od siebie o kilka kroków.
– Nic złego ci się tam nie przytrafiło? – zapytała. Jej głosu nie opuszczał zmartwiony ton.
– Oczywiście, że nie. Napisałbym do was, gdyby cokolwiek złego się działo, wiesz o tym.
Zmartwienie nie znikało. Marszczyła brwi, wpatrując się w syna. Wyglądała, jakby obawiała się, że to tylko sen i jej syn zaraz zniknie.
– Obiecujesz?
Już otwierał usta, żeby odpowiedzieć jej jakąś sarkastyczną uwagą, ale ubiegł go ojciec.
– Arlette, daj Basilowi odpocząć. Ledwo wrócił do domu, a ty od razu go zamęczasz.
– Ja tylko… – zaczęła, ale Basil już nie słuchał.
Korzystając z okazji, Basil wyszedł z pokoju. Oni rozmawiali między sobą, a on miał dzięki temu chwilę dla siebie.
Wyszedł z domu, wyciągając wcześniej z już powiększonego kufra swoją księgę zaklęć. Jedyna zmiana, jaka w niej nastąpiła przez ostatnie kilka tygodni to nowe informacje na temat Ardento. Dodatkowe słowa na stronie tego zaklęcia pojawiły się zaraz po tym, jak zemścił się na Averym i reszcie, paląc ich pokoje.
Zimne powietrze pachniało sosnami. W ogrodzie panowała przyjemna cisza, jakiej nie zaznał już od bardzo długiego czasu. Zdążył zapomnieć, jak bardzo kochał to miejsce. Jak bardzo kochał Francję.
Miał swoje specjalne miejsce w ogrodzie. Znalazł je jeszcze jako dziecko i od tego czasu nikomu o nim nie powiedział. Było to drzewo, oddalone od domu o kilkaset metrów. Pojawiło się w jego śnie, w którym Candace go zabiła. Przeszedł go dreszcz na samo wspomnienie.
Nie trafił na nią, odkąd zarzucił jej śledzenie go. Czy go unikała? Jeśli nawet, może to i lepiej dla niego? Zdawała się być interesującą osobą, ale jednocześnie problematyczną. W tej chwili w jego życiu nie było miejsca na więcej problematycznych osób, Tom zajmował go zbyt wiele.
Na jego ulubionym drzewie też nie zostało ani jednego liścia, tak samo jak na wszystkich innych. To zobaczył już z daleka. Zauważył również leżące pod nim czarne kształty. Kilkanaście ciemnych plam, kontrastujących z bielą śniegu.
Powoli podszedł bliżej, zastanawiając się, czym są te kształty i skąd się tam wzięły. Jego rodzice nie zapuszczali się tak daleko, trzymali się swojego domu i kawałka ogrodu, gdzie rosły kwiaty i stały rzeźby. Ich posiadłość była ogromna, większość pobliskich ziem należała do Oullettów, przez co nie musieli martwić się o niechcianych sąsiadów. Mieli wiele, ale trzymali się tego, co znali najlepiej. Rzadko kiedy schodzili też do piwnicy, nie było tam nic, co by ich zaciekawiło. Tylko masa pajęczyn i kurzu. Basil jako jedyny z rodziny rzeczywiście interesował się miejscami, jakie mieli w posiadaniu.
Gdy nie było go w domu, rodzice często wychodzili. Spotykali się ze swoimi przyjaciółmi, chodzili na bale i różnorakie spotkania tylko dla zaproszonych. Należeli do elity, nie mogli pozwolić sobie na jakikolwiek błąd.
Im bliżej drzewa, tym większy odczuwał niepokój. Jakiś głos w jego głowie podpowiadał, żeby trzymał się z dala od tamtego miejsca. Żeby zawrócił. Uciekł. Schował się.
Mimo nieprzyjemnego uczucia, brnął dalej przez grubą warstwę śniegu. Z każdą chwilą zdawało się być go coraz więcej, chociaż wcale nie padało. Cisza zdawała się w tym momencie straszniejsza, pełna niewypowiedzianych sekretów.
I wtedy poczuł ten okropny zapach. Zgnilizna, rozkładające się mięso. Śmierć. W swoim śnie zobaczył chmarę kruków. Ta same ptaki, co do jednego, leżały teraz martwe pod drzewem.
Nie uciekniesz przed ciemnością.
Rozejrzał się dookoła siebie, szukając źródła tych słów, osoby, która je wypowiedziała, ale nie było tam nikogo poza nim i rozkładającymi się ptakami. Nie było tam nikogo, a słowa wciąż się powtarzały.
Nie uciekniesz. Nie ukryjesz się. Ciemność znajdzie cię wszędzie.
Ręce zaczęły mu się trząść. Kiedy stał już pod drzewem, wśród ptaków, czuł w sercu niewyobrażalny strach. Trzymana w jednej z nich książka upadła na ziemię, ukrywając się w warstwie śniegu.
Szybko po nią sięgnął, nie spuszczając wzroku z kruków. Mimo, że wszystkie były martwe, miał wrażenie, że zaraz zerwą się do lotu i go zaatakują. Ich martwe oczy wciąż się świeciły, czuł na sobie ich wzrok.
Zginiesz.
W momencie, gdy jego palce zetknęły się z księgą, poczuł przeszywający ból. Wstrząsnęło jego ciałem. Bezwładnie upadł w śnieg, między kruki, a w jego ciele rozchodził się płomień.
Na palec wskazujący wpełzły mu litery, jakby wydobywające się z trzymanej przez niego książki. Ułożyły się w nowe, nieznane mu słowo. W kolejne zaklęcie.
Lessurium.
To słowo było ostatnim, co zobaczył, zanim wszystko zasłoniła mu czarna mgła. Wydobył z siebie jeden głośny krzyk, po którym od razu stracił przytomność. A ból wciąż rósł w siłę.


***

Dzień przed świętami Basil wybrał się na zakupy w poszukiwaniu ostatnich prezentów. Podczas jednej w wizyt w Hogsmeade udało mu się znaleźć idealny prezent dla ojca – zegarek, dopasowujący się do stroju noszącej go osoby i przypominający o spotkaniach, na które dana osoba musi się wybrać. Ojciec wielokrotnie narzekał na brak zegarka, więc Basil znalazł mu jakiś przyzwoity.
Nie miał jednak prezentu dla matki. Potrzebował dla niej czegoś specjalnego i pięknego. Czegoś, dzięki czemu będzie o nim pamiętała, gdy on wróci do Hogwartu. Bliskiego jej sercu, żeby zawsze mogła mieć to przy sobie.
Przechadzał się po sklepach z biżuterią w jednej z francuskich czarodziejskich ulic. Lubił tu przychodzić, panowała tam miła atmosfera, wszyscy wymieniali się miłymi słowami, chociaż tak naprawdę się szczerze nienawidzili, a w powietrzu unosił się zapach cynamonu.
Nic nie zainteresowało go na tyle, żeby zdecydował się na kupno. Tylko chodził od sklepu do sklepu, rozglądając się za czymś, co wołało „Patrz na mnie! Musisz mnie kupić!”, jak na razie bez powodzenia.
Znalazł jedną parę całkiem przyzwoitych złotych kolczyków z kwiecistymi zdobieniami, ale gdy okazało się, że wydają z siebie głośne dźwięki za każdym razem, jak się ich dotknie, zrezygnował. Nie da matce czegoś, co prędzej ją zdenerwuje, zamiast wywołać u niej uśmiech. 
Nie znał tam nikogo na tyle, żeby móc zatrzymać się i porozmawiać. Kilka osób kojarzył z widzenia, nikogo jednak tak naprawdę nie kojarzył. Nie znał ich imion, ich miejsc zamieszkania, statusów krwi.
Na ulicy panował wyjątkowy ruch. Osoby znikały, inne pojawiały się na ich miejsce. Wszyscy nerwowo szukali prezentów na ostatnią chwilę, innym zabrakło składników potrzebnych do wykonania świątecznych potraw. Krzątali się, przepychali w drzwiach, a słowo „Pardon” słyszał już kilkaset razy.
Basil westchnął głośno, opuszczając kolejny sklep. Wciąż niczego nie znalazł. Powoli kończyły się miejsca, jakie mógł odwiedzić, a on wciąż nie wybrał prezentu dla matki.
Zadecydował, że jeśli w następnym sklepie nic nie znajdzie, zaczyna od nowa i wybierze pierwszą lepszą rzecz. Wiedział, że ten pomysł należał do kilku z najgorszych w całym jego życiu, ale jakoś musiał się na coś zdecydować.
Wybieranie biżuterii było zaskakująco trudne.
– Pomóc ci? – zapytała jakaś kobieta miłym głosem.
Spojrzał na nią. Była to staruszka z uprzejmym uśmiechem i siwym kokiem. Sprawiała wrażenie dobrodusznej babci. Tej, która rozdaje wszystkim wnukom słodycze i po kilka galeonów.
Może i dobrze byłoby zapytać kobiety o zdanie?
– Szukam czegoś dla matki – odpowiedział, uważnie obserwując staruszkę.
Pokiwała głową i nie zadawała więcej pytań. Podeszła do jednej ze szklanych gablot, szybko przekręciła kluczyk w zamku i otworzyła ją. Wyciągnęła ze środka prostokąt, w na którym poukładane zostały pierścionki.
Wybrała kilka z nich i pokazała każdy po kolei Basilowi. Żaden z nich nie wywołał na nim wielkiego wrażenia, ale nie były brzydkie. Może i spodobałyby się jego matce. Przyjrzał się każdemu z trzech wybranych przez kobietę pierścionków.
Pierwszy był srebrny, cały ozdobiony małymi diamencikami. Na karteczce przyczepionej do niego, w kategorii z dodatkowymi informacjami była notka, iż można z tym pierścieniem rozbić cegłę, a on wciąż będzie w nienaruszonym stanie.
Drugi bardziej mu się spodobał. Złoty pierścionek układał się w kształt cienkiego liścia i można było ten kształt zmienić na dowolnego liścia. Zmieniał się w liść klonu, dębu, jesionu, a nadal wyglądał pięknie.
Trzeci go nie zachwycił. Był zwyczajny. Cienki złoty pierścionek, którego jedyną zaletą było to, że podobno poprawiał nastrój noszącej go osoby.
– Ten ze zdobieniem w kształcie liścia będzie idealny – powiedział ktoś. Basil znał ten głos.
Znał go aż zbyt dobrze.
Obrócił się do blondyna, a jego oczy zapłonęły. Z całych sił powstrzymywał się od rzucenia na niego albo chociaż rzucenia w niego wszystkimi tymi pierścionkami.
– Ostrzegałem cię. Lepiej uciekaj. 


Spoiler: już wkrótce moment, na który wszyscy czekają!!

5 komentarzy:

  1. Śmieszy mnie wizja Baza, który pakuje się bez użycia magii.
    Kiedyś zabiją go te nowe zaklęcia. Na co mu to? Poza tym, jego rodzice chyba o tym wiedzą, albo przynajmniej coś wiedzą, więc może niech wykorzysta trochę tego swojego ślizgońskiego sprytu i się czegoś dowie?
    Oczywiście, że rodzina Baza ma posiadłość w Prowansji. No bo gdzieżby indziej.
    Co Lucian (bo to on, prawda?) robi w czarodziejskiej dzielnicy Francji? Prosi się o kłopoty? I czemu mnie to nie dziwi?
    Weny!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przynajmniej jest oryginalny w swojej magii czy coś.
      Prowansja była już dawno wspomniana. Myślisz, że dlaczego ma świra na punkcie lawendy?
      Nie mogę potwierdzić, że to Lucian, ale mogę potwierdzić, że jest on debilem i prosi się o kłopoty, niezależnie od tego, czego by nie robił.
      Wzajemnie!

      Usuń
  2. Dlaczego on jeszcze żyje. Dlaczego... DLACZEGO?!
    Czy Lucian nie powinien być na święta na Szklarce? Xd
    Powtórzę się, ale chce wincyj Bolton (słownik już sam podpowiedział co ma być po 'wincyj').
    Czy Tom przewiduje jakiś wypadek przy pracy i umrze? Nie obraziłabym się.
    Jak się uda to przeczytam jeszcze następny rozdział.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. TO BYŁOBY ZBYT PROSTE. ON MUSI MIEĆ SPEKTAKULARNĄ ŚMIERĆ. Albo będę wredna i wcale go nie zabiję. Dowiesz się później.
      Szklarka to przeklęte miejsce. Już lepiej ścigać przeklętego faceta.
      Niedługo będzie jej więcej, eh. Mam co do niej wielkie plany, ale o tym już wiesz.
      Chyba się nie udało.

      Usuń
  3. Ahaha, giń Lucek, jesteś gównem.

    OdpowiedzUsuń