niedziela, 19 lutego 2017

Ardento

Słowo zniknęło.
Po uformowaniu się w wyraz „Ardento”, czarne litery zaczęły blaknąć jedna po drugiej, aż w końcu całkiem wsiąknęły w jego skórę, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu.
Kiedy otrząsnął się z szoku, zaczął szukać czegoś, na czym mógłby zapisać tajemnicze słowo. Wsadził ręce do kieszeni szaty, ale nie było w środku niczego oprócz eksplodujących cukierków i różdżki. Zaklął, przypominając sobie, że nic ze sobą nie zabrał, a jego plan z przywoływaniem przedmiotów nie wypalił.
Chodził w kółko po sali, powtarzając sobie w myślach „Ardento” i zastanawiając się, co powinien zrobić. Nie wiedział, czy to, co się stało było skutkiem jakiegoś zaklęcia ani czy było niebezpieczne, lecz jednocześnie nie chciał udawać się do skrzydła szpitalnego, zwanego przez wielu najgorszym miejscem w Hogwarcie.
Gwałtownie się zatrzymał, wpadając na pomysł.
To nie może się udać, pomyślał, wyciągając różdżkę z kieszeni. Zacisnął na niej palce, a następnie wyciągnął rękę przed siebie, szukając końcem różdżki przedmiotu, który stanie się jego niefortunnym celem.
– Ardento! – zawołał, wskazując różdżką swój podręcznik, który wcześniej położył na jednej z ławek.
Nic się nie stało, nie było żadnego wybuchu, światła ani jakichkolwiek zmian w wyglądzie książki. Nadal była oprawiona w tą samą brązową skórę ze złotymi zdobieniami. Napis również był taki sam jak wcześniej: „Runy dla zaawansowanych”.
Wyciągnął rękę po książkę. Miał dość siedzenia w sali od run i był już trzynaście minut spóźniony na drugą lekcję. A dotarcie na zaklęcia zajęłoby pięć, jeśli schody sobie z niego nie zakpią i nie przeniosą go na złe piętro. Cudem będzie, jeśli uda mu się za to spóźnienie uniknąć szlabanu.
Jego palce dotknęły okładki książki, a on z trudem powstrzymał okrzyk bólu. Natychmiast odsunął dłoń na bezpieczną odległość. Poczuł się jakby dotknął nie książki, a rozżarzonych węgli. Centrum bólu stanowiła jego dłoń, ale nie czuł bólu jedynie w niej, a w całym ciele, jak gdyby ogień rozprzestrzenił się w jego żyłach.
Sięgnął po różdżkę, ciesząc się w myślach, że uszkodził sobie lewą rękę, nie prawą, którą rzucał zaklęcia. Wycelował nią w ranę, rzucając zaklęcie:
– Episkey.
Nie był zdziwiony, kiedy, tak samo jak Depulso, nie podziałało.
– Panie Oullette, dlaczego nie jest pan na zajęciach? – Zza pleców dobiegł go znajomy głos.
Obrócił się i spojrzał na nauczyciela transmutacji – Dumbledore’a. Pierwszym, co zauważył, była jego gęsta siwa broda i wplątany w nią cukierek. Wolał o tym nie wspominać.
Uniósł do góry poparzoną dłoń, aby pokazać ją profesorowi i poruszył w nią prawo i lewo, jakby machając.
– Książka mnie zaatakowała… A ludzie wciąż powtarzają, że czytanie nie boli – zażartował, kryjąc ból za maską rozbawienia.
Dumbledore zaklęciem zamroził ranną kończynę Basila. Ból momentalnie zniknął, a wraz z nim możliwość najmniejszego ruchu ręką. Od łopatek po opuszki palców – wszystko było sparaliżowane.
– Episkey – rzucił Dumbledore, wskazując dłoń chłopaka. W tym przypadku również nie podziałało, na co profesor zmarszczył brwi. – Dziwne. Trzeba z tym iść do skrzydła szpitalnego.
– Nie ma takiej potrzeby. To pewnie nic poważnego. Jestem przekonany, że jakiś Gryfon mi to zrobił. Wie pan jacy oni są – pokręcił głową z dezaprobatą, jednocześnie dobrze wiedząc, że był on opiekunem znienawidzonego domu i oczywistym było, że faworyzował swoich wychowanków. – Nadal są na nas źli za to, że w zeszłym roku wygraliśmy Puchar Quidditcha – zrobił palcami zdrowej ręki cudzysłów w powietrzu – „bo oszukiwaliśmy”, co jest oczywiście perfidnym kłamstwem. Slytherin wygrywa umiejętnościami, nie oszustwami.
Dumbledore całkowicie zignorował wszystko, co mu powiedział.
– Za mną, Basilu – rozkazał, wskazując na drzwi.
– Wolałbym nie.
– Dlaczego tak bardzo nie chcesz iść do skrzydła?
Nie chciał udawać się tam z kilku powodów, których wolałby nie zdradzać Dumbledore’owi.
Nie chcę, żeby ktoś nieproszony mnie dotykał. W skrzydle szpitalnym śmierdzi i jest tam za jasno. Pielęgniarka to pewnie perwersyjna starsza babka. Ciągle jest tam pełno Puchonów, pomyślał. Powiedział jednak:
– Lęk przed lekarzami?
– Trzeba przezwyciężać swoje lęki, czyż nie? – odpowiedział pytaniem na pytanie profesor.
Z niechęcią pozwolił się zaprowadzić Dumbledore’owi do skrzydła szpitalnego, myśląc jakimi klątwami mógłby go poobrzucać, gdyby jego magia się nie wyczerpała.
W środku przywitała ich pani Digby, niska kobieta z grubym warkoczem jasnych włosów ubrana w biały fartuch, podobny do tych noszonych przez mugolskie pielęgniarki.
– Co się stało? – zapytała, podchodząc do nich.
– Pan Oullette miał wypadek z książką – odpowiedział jej Dumbledore. – Episkey nie działa.
Podeszła do Basila, a on mógł poczuć, że cuchnęła lekami. Skrzywił się, ale wskazał wolną ręką drugą, okaleczoną i unieruchomioną przez profesora.
Dumbledore cofnął zaklęcie, a ból rozpoczął się na nowo.
– Vulnera Sanentur! – spróbowała pani Digby. Bezskutecznie. Powtórzyła zaklęcie jeszcze dwa razy, jednak nie wywoływało żadnego efektu, a ból tylko się nasilał. – Episkey.
Żadne z zaklęć nie podziałało.
– To tylko poparzenie, najprostsze zaklęcie powinno załatwić sprawę, a jednak… – powiedziała ze zmartwieniem, po czym westchnęła.
Ruszyła do szafki z lekami i eliksirami i wyciągnęła z niej zielony eliksir. Basil przypomniał sobie, że było to Antidotum na Niepopularne Trucizny, i że uczył się przyrządzać je w trzeciej klasie.
Jest aż tak źle?, przeraził się. Używało się tego w najgorszych przypadkach, kiedy nic innego nie działało.
Podała mu eliksir, każąc go wypić. Spełnił jej polecenie.
Na początku nie poczuł żadnego działania i zaczął się obawiać, że jeśli to nie podziała, to wyślą go do Munga, ale po niecałej minucie ból zaczął słabnąć, w końcu znikając całkowicie. Przeszedł również ból spowodowany uderzeniem książką.
Przez cały czas przyglądał się swojej dłoni. Skóra, wcześniej niemal całkowicie spalona, zaczęła się leczyć. Powoli nabierała wcześniejszego koloru, zostały tylko małe ranki.
Poruszył palcami, sprawdzając, czy nadal działają tak jak wcześniej. Spełniały jego polecenia. Poczuł się jakby kamień spadł mu z serca.  
– Całe szczęście – powiedział Basil bardziej do siebie, niż do innych.  
Dumbledore pożegnał się z Panią Digby, mówiąc, że musi już iść na lekcję. Ona z kolei zwróciła się do Basila:
– Powinieneś jeszcze chwilę tu zostać, żebyśmy mieli pewność, że podziałało.
– Czy to konieczne? – jęknął.
– Oczywiście. Usiądź na jednym z łóżek i odpoczywaj.
Podszedł do najbliższego łóżka i usiadł na jego skraju.
– Skoro już tu jestem – zaczął, przyglądając się poczynaniom pani Digby, która krzątała się po sali, sprzątając. – Mam dwa czysto hipotetyczne pytania.
– Tak?
– Czy jest możliwe, żeby czarodziej stracił swoją magię?
Chwilę się zastanowiła, układając przy tym alfabetycznie eliksiry.
– Owszem, zdarzyły się takie przypadki, ale to bardzo rzadkie. Zwykle dzieje się tak, kiedy czarodziej przez zbyt długi okres czasu w ogóle nie używa magii. Christopher Turner nie rzucił ani jednego zaklęcia przez dwadzieścia lat, po tym czasie spróbował Alohomory, ale nie podziałało, tak samo jak każde inne zaklęcie, którego próbował.
Pokiwał głową, zastanawiając się nad tym, co mu powiedziała. Używał magii na co dzień, więc nie mógł jej stracić. Ta opcja odpadała.
– Może to działać również w drugą stronę? Utrata magii od nadmiernego jej używania?
– Nigdy wcześniej o czymś takim nie słyszałam. A twoje drugie pytanie to…?
 Potarł dłońmi o siebie, zadowolony, że obie znów wyglądają tak samo.
– Czy często zdarza się czarodziejom tworzyć nowe zaklęcia?
– Eliksiry, tak. Zaklęcia niekoniecznie. Co kilka lat do spisu zaklęć dodawane jest nowe, ale dzieje się to chyba nawet rzadziej niż utrata mocy – Uśmiechnęła się wypowiadając te słowa. – Istnieje już większość zaklęć, które są potrzebne. Z czasem pewnie pojawią się nowe, ale wracając do twojego pytania… Nie, to również rzadkość.
Nie odpowiedział. Odepchnął się do tyłu, padając plecami na materac. Wizja spędzenia czasu na spaniu wydawała się być bardziej kusząca niż powrót na zajęcia.
Zamknął oczy, oddając się objęciom Morfeusza.

***

Kiedy po południu wrócił do pokoju wspólnego Ślizgonów, dostał masę pytań dotyczących tego, gdzie był i co robił. Na wszystkie odpowiadał tym samym: „Miałem dość lekcji na jeden dzień”, a oni dawali mu spokój.
Przez następne dni nic się nie działo. Na ciele Basila nie pojawiały się żadne nowe słowa. Zaklęcia.
Rzucane przez niego zaklęcia były słabe, ale działały. Od czasu wypadku z ręką ani razu nie powtórzył Ardento, chociaż bardzo kusiło go, żeby rzucić je na szatę Avery’ego, aby poparzyło mu całe ciało podczas wkładania jej. Miałby się przynajmniej z czego pośmiać.
Nadszedł piątek, dzień spotkania Klubu Ślimaka.
Samo wspomnienie o Klubie irytowało Basila na tyle, że ledwo opierał się pokusie rzucenia klątwy na osobę, która to zrobiła. Kiedy Tom na dzień dobry powiedział mu, że muszą tam być o siedemnastej, od razu stracił całe chęci do wstawania z łóżka. Nie, żeby wcześniej jakiekolwiek miał. 
– Pozbyli się już szlamy? – zapytał Toma, chowając książki do torby.
– Nie. Lestrange mówił, że się tym zajmą, ale są chyba zbyt niekompetentni do tak prostej roboty. Chcesz to przejąć?
– Pozbyć się szlamy? – Dotknął dłonią piersi, udając zaskoczenie. – To będzie czysta przyjemność.
– Nie zawal tego.
Wyszli z dormitorium, a Francuz prychnął.
– Kiedy ostatnio coś zawaliłem?
– Pomyślmy… – udał, że się zastanawia. – Zawalałeś prawie wszystko przez cały ostatni tydzień – wytknął mu. – Zastanawiam się, jakim cudem jeszcze żyjesz.
– Touché… ‘Mas, jest jedna sprawa, o której powinieneś wiedzieć. Nie musisz, ale powinieneś. Chociaż, nie. Nie, zapomnij o tym.
– Gadaj, Baz, albo cię do tego zmuszę.
– Grozisz współlokatorowi? Prosisz się o pluskwy pod poduszką.
Tom przewrócił oczami.
– Baz.
– Samo imię brzmi w twoich ustach jak groźba. Ale dobra… Chyba stworzyłem zaklęcie.
Jego towarzysz się zaśmiał, jakby opowiedział mu dobry dowcip. Ale to nie był dowcip, Basil szedł obok niego całkowicie poważny.
– Zaklęcie? Ty? Nie bądź śmieszny.
– Dzięki za wiarę w moje możliwości – żachnął się. – Słyszałeś kiedyś o Ardento?
– Nie.
Dotarli do Wielkiej Sali i zajęli swoje miejsca.
– No właśnie. Ja też. Tak samo wszystkie książki z zaklęciami, które przejrzałem.
– I co ono niby robi? – Tom nadal był nastawiony sceptycznie.
– Ogrzewa obiekty do bardzo wysokich temperatur, a przynajmniej taką mam teorię.
Basil trącał jajecznicę widelcem, niezainteresowany jedzeniem.
– Nie za bardzo przydatne.
Przez drzwi przeszła dziewczyna, której musiał się pozbyć. Przyglądał się jej, jak szła do stołu Hufflepuffu, wyobrażając sobie, że robi jej krzywdę, a ona krzyczy z bólu. Pomysły na niedopuszczenie do pojawienia się niej na spotkaniu Klubu pojawiały się jeden za drugim, każdy lepszy od poprzedniego, a zarazem trudniejszy do zrealizowania, co tylko jeszcze bardziej go nakręcało.
Miał przed oczami obraz siebie rzucającego na nią zaklęcie Calvorio, powodujące łysienie. Uśmiechnął się na myśl o jej brązowych włosach wypadających, zostawiając jej całkiem łysą głowę. Zaklęcie pozbywało się również brwi i rzęs, przez co wyglądałaby jeszcze żałośniej, a tym dając Basilowi ogromną frajdę.
Mógłby też rzucić na nią Incarcerous, które wyczarowałoby magiczne liny, skrępowały ją i powoli podduszały. Kolejna kusząca wizja.
Zaklął, przypominając sobie o swoim niefarcie dotyczącym zaklęć. Musiałby je kilkakrotnie wcześniej przećwiczyć, a i tak nie miałby pewności, czy by zadziałało.
– Akcję Pozbyć się szlamy czas zacząć – mruknął, wstając z ławki.
Zanim ruszył do akcji, przeciągnął się, pozbywając ostatnich oznak zmęczenia i szybko poprawił swoje włosy. Przybrał swój najbardziej czarujący uśmiech i poszedł do stołu Hufflepuffu.
Nieczęsto zdarzało się, że ktoś poszedł usiąść przy stole innego domu. Zwykle byli to zakochani w sobie uczniowie, którzy kleili się do siebie przez cały czas, co doprowadzało Basila, jak i większość innych Ślizgonów, do szału.
Siedziała na końcu stołu, a obok niej było – na szczęście dla niego – wolne miejsce. Siadając tam, próbował zachować pozory pozytywnie nastawionego, chociaż wszyscy dobrze wiedzieli, że Ślizgoni nie zadają się z Puchonami.
Spoglądali na niego podejrzliwie, czekając na jakiś ruch.
– Marion, prawda?
Zmarszczyła brwi, zdziwiona, że zna jej imię.
– Owszem, a ty jesteś…?
– Basil.
Poczuł się urażony, że nie zna jego imienia, ale nie dawał tego po sobie poznać. Był przyzwyczajony do tego, że każdy w Hogwarcie zna jego imię. Kolejny powód, żeby się jej pozbyć.
– Bolało jak spadłaś z nieba?
Miał nadzieję, że odpowiedź będzie brzmiała „Tak”, ale ona powiedziała coś innego:
– Słucham?
– W zeszłym roku – wyjaśnił, nadal się uśmiechając. –  Jeśli mnie pamięć nie myli, spadłaś z miotły podczas meczu, a potem siedziałaś w skrzydle szpitalnym przez tydzień.
Przysunął się bliżej niej, tak, że ich ramiona się zetknęły.
– Myślałem, że może chciałabyś wyjść gdzieś dzisiaj ze mną?
– Mam już na dzisiaj plany – odpowiedziała, omiatając innych Puchonów błagalnym spojrzeniem, ale nikt nie wykazywał chęci pomocy. – Będę na spotkaniu Klubu Ślimaka.
– Ah, rzeczywiście. Całkiem o tym zapomniałem – skłamał. – To może przyjdę po ciebie przed spotkaniem i pójdziemy tam razem?
Bycie miłym dla szlamy sprawiało mu niemałe trudności, ale musiał zostać z nią sam na sam, a to był najprostszy sposób.
Ona z kolei nie wydawała się zadowolona z propozycji Basila. Najprostszym sposobem na pozbycie się go byłoby zgodzenie się. Gdyby odmówiła, zacząłby nalegać, jak wszyscy z jego domu, nie poddałby się po pierwszej porażce.
– W porządku – poddała się. – Możesz po mnie przyjść.
– Możesz się mnie spodziewać.

***

Podziwiał swoją urodę w lustrze.
Przywiózł je ze sobą z Francji. Było jednym z wielu, które poniewierały się po jego rodzinnej rezydencji. Miało ono wygrawerowane na ramie zdanie po francusku – „Le chemin qui va de l'amour à l'amour de soi”. Droga od miłości do samouwielbienia.
W spotkaniach Klubu lubił to, że nie musiał zakładać szkolnych szat, tylko strój dowolny, cokolwiek wpadło mu w ręce.
Miał na sobie czarną jedwabną koszulę wpuszczoną w dopasowane spodnie. Poprawił zielony krawat i uśmiechnął się z wyższością. Wygląd był ważny, nie mógł go zaniedbać. Hierarchia w Slytherinie opierała się na władzy, pieniądzach i wyglądzie. Były to trzy cnoty Slytherinu.
Zerknął na zegar.
Za pół godziny miało się rozpocząć spotkanie, a on nadal nie załatwił sprawy z Marion. Skarcił się w myślach za to, że odłożył pozbycie się jej ze spotkania na ostatnią chwilę. Musiał się spieszyć.
Przechodząc przez pokój wspólny, dostrzegł stojącego w rogu Toma, pomiędzy metalową zbroją a Averym, który coś do niego mówił.
Kiedy Tom wymienił z nim spojrzenie, Basil bezgłośnie powiedział: „Nie będzie jej”, na co drugi chłopak tylko kiwnął głową.
Piwnica Hufflepuffu znajdowała się niedaleko lochów Slytherinu i obok kuchni. Dojście tam zajęło mu nie więcej niż pięć minut. Puchoni, w przeciwieństwie do Ślizgonów, nigdy nie narzekali, że musieli mieszkać na samym dole. Byli zbyt uprzejmi, żeby się postawić.
Wejście do środka znajdowało się za wnęką z beczkami. Aby wejść do środka, należało zastukać w beczkę w rytm „Helga Hufflepuff”. Wolał nie zdradzać, że wie jak dostać się do jaskini wroga, więc tego nie zrobił. Oparł się o kamienną ścianę naprzeciwko wejścia i czekał, aż szlama raczy się pojawić.
Wejście się otworzyło, a on podniósł głowę z nadzieją, że to Marion.
Ale to nie była ona. Ze środka wyszedł o głowę niższy od niego chłopak z ognistorudą czupryną i masą piegów, wyglądał na pierwszoroczniaka.
– Ej, kurdupel – zwrócił się do niego Basil najgrzeczniej jak potrafił. – Wracaj do środka i powiedz Eaton, żeby ruszyła tyłek.
Młodszy chłopak wytrzeszczył oczy, na co Francuz westchnął z irytacją.
Dlaczego zawsze się boją?
– Ruchy. Nie mam całego dnia – ponaglił go.
Puchon omal się nie przewrócił, kiedy rzucił się pędem na poszukiwania Marion.
Zostało mu dwadzieścia minut. Dotarcie na spotkanie zajmie siedem, co daje mu jeszcze trzynaście minut na zrobienie porządku z Puchonką.
Powinienem jej coś złamać? I potem zmodyfikować pamięć?, zastanawiał się, kiedy czekał, aż Puchon przyprowadzi do niego dziewczynę.
Im więcej czasu mijało, tym bardziej się niecierpliwił. Chciał to zrobić jak najszybciej, żeby jeszcze mieć czas na sprawdzenie czy wszystko w porządku w toalecie.
W końcu się pojawiła.
Nie była wystrojona. Miała na sobie gruby żółty sweter, od którego bolały Basila oczy i który zasługiwał na nic więcej niż wrzucenie go do kominka. Do paska od spodni miała przypiętą różdżkę. Włosy natomiast spięła w luźny kok, a z uszu zwisały jej kolczyki w kształcie borsuków – symbolu Hufflepuffu.
– Miejmy to z głowy – powiedział do niej, podając jej rękę.
Niechętnie skorzystała z jego pomocy i szli wspólnie przez korytarz. Co kilka kroków starał się ją zagadać, mówić miłe słówka, lecz ona zamiast poddać się jego grze, ignorowała go albo dawała mu wymijające odpowiedzi, co doprowadzało go powoli do szału.
Mimo dość wczesnej godziny, większość korytarzy była pusta. Co jakiś czas mijali kilka osób, ale prawie wszyscy spędzali czas w pokojach wspólnych albo na błoniach, odpoczywając od zajęć. Był to przecież początek weekendu, co oznaczało początek radości, która kończyła się masową niedzielną depresją.
Od Drugiego Biura Slughorna dzieliły ich cztery minuty drogi.
Basil rozejrzał się dookoła, chcąc uniknąć niepotrzebnych świadków. Nikogo nie było w zasięgu wzroku.
Skończyło się delikatne traktowanie.
Pociągnął dziewczynę za rękę do opuszczonej klasy eliksirów. Pchnął ją na podłogę i zamknął za nimi drzwi. Dla pewności, że nikt im nie przeszkodzi, rzucił zaklęcie blokujące.
– Colloportus.
Uśmiechnął się, czując ulgę, że podziałało za pierwszym razem.
Zaklęcie wyciszające również się sprawdziło.
– Szlamy nie są mile widziane w Klubie.
Próbowała wstać, ale uniósł jedną dłoń do góry i pogroził jej palcem. Piętą przyparł jej nadgarstek do podłogi, żeby uniemożliwić jej poruszanie nią. Ból na jej twarzy sprawiał mu przyjemność.
– Zostaw mnie w spokoju! – zawołała błagalnie.
Prawie zrobiło mu się jej szkoda. Prawie.
Wolną ręką spróbowała sięgnąć swojej różdżki, ale jej to udaremnił, łapiąc ją jako pierwszy i łamiąc ją na pół.
– Wiesz, co mi w tobie przeszkadza? – zapytał, zwiększając nacisk na jej nadgarstek. Nie czekał na jej odpowiedź. – Nie powinno cię tu w ogóle być. Szlamy nie mają prawa mieć mocy, powinny zostać całkowicie wybite. Jesteście jak pojedyncze żółte kwiatki na polu czerwonych. Nie na swoim miejscu, całkowicie niepotrzebne.
– Wypuść mnie! Nic ci nie zrobiłam!
Prychnął, ustawiając drugą nogę na jej wolnej ręce. Pochylił się nad nią, mówiąc:
– Istniejesz. To przeszkadza. Swoją krwią hańbisz magię.
– Akurat na to nie mam wpływu, przepraszam bardzo – warknęła, lecz jej słowa szybko przemieniły się w jęk bólu, kiedy chłopak kopnął ją w żebra.
– Zamknij się.
Próbowała kopać go nogami, ale za każdym razem robił unik. Zostało mu osiem minut. Coraz mniej czasu.
Odetchnął głęboko i zastanowił się, od którego zaklęcia powinien zacząć. Wycelował w nią swoją różdżką.
– Anteoculatia.
Nic się nie stało.
Nie. Nie teraz. Tylko nie teraz.
Powinno wyrosnąć jej poroże, ale zaklęcie nie podziałało.
Nie miał zamiaru poddawać się tak łatwo.
– Densaugeo! – Znów brak reakcji. – Conjunctivitis.
Uniosła brwi, czekając na działanie któregoś z rzuconych przez niego zaklęć, ale nic się nie działo.
– Zaklęcia ze spóźnionym działaniem? – zakpiła. – Zrobisz coś w końcu, czy mogę już iść?
– Drętwota!
– Nawet tego nie umiesz? Może powinieneś jeszcze raz…
Nie dokończyła.
Oczy Basila płonęły czystym ogniem. Z koniuszków palców leciał czarny dym, który zaczął drażnić jej drogi oddechowe. Dusił ją.
– Co mi szkodzi – Uśmiechnął się szyderczo, mocniej obejmując palcami różdżkę. – Ardento!
Nie wiedział, czy podziała na człowieka, ale jakiś wewnętrzny głosik podpowiadał mu, żeby to zrobił. Nie wiedział też, czego powinien się spodziewać. Czy ugotuje się od środka? Czy wypali jej mózg? A może stanie się bronią, palącą wszystkich, których się dotknie?
Działanie było inne.
Odskoczył od niej, czując rosnącą wokół niej temperaturę. Oparł się plecami o drzwi i słysząc jej głośne krzyki bólu, cieszył się, że wcześniej wyciszył pomieszczenie.
Jej skóra najpierw zrobiła się czerwona, pojawiły się na niej bąble, jak przy poparzeniach, ale szybko zmieniła kolor na czarną. Zaczęła się zapadać, ukazując kości, spalane przez zaklęcie. Włosy całkowicie jej spłonęły, pozostawiając gołą czaszkę. Po zaledwie minucie pozostał z niej szkielet, lecz on także obrócił się w proch.
Przed Basilem jeszcze chwilę temu leżała dziewczyna. Teraz była tam tylko kupka popiołu.
Spoglądał to na nią, to na swoje ręce.
– Jedna sprawa załatwiona.


Okej, powiem szczerze, że całkiem fajnie jest kogoś zabić już w drugim rozdziale. Baz to trochę psychol, eh. I mało tu Toma. Średnio mi się podoba ten rozdział, ale mi się średnio podoba wszystko, co piszę, soo. 

8 komentarzy:

  1. Na samym początku, pragnę powitać w gronie sadystycznych psychopatów. Nie ma przewodniczącego, wszyscy członkowie mają takie same prawa... szczególnie do wymyślnych sposobów egzekucji.

    Rozdział może sam z siebie mało dynamiczny, a jednak działo się w nim sporo. Ardento jest czymś bardzo interesującym, podobnie jak skoki mocy Francuzika.

    Początkowo spodziewałem się wykluczenia tej dziewczyny w bardziej konwencjonalny sposób, skoro nie zadziałały podstawowe czary. Jednak taki sposób nakarmił moją gorszą część duszy. Bardzo dobrze nakarmił.

    Co jeszcze mogę napisać? Chyba tylko, że czekam na więcej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak miło, zostanie sadystyczną psychopatką było moim dziecięcym marzeniem.
      W takim razie myślę, że twoja gorsza cześć duszy polubi sposoby Baza na pozbywanie się ludzi. :)

      Usuń
  2. Aww, ale mi się podobał ten opis morderstwa.
    To śmieszne, ale bardzo rzadko widuję fanfika z Tomem w roli głównej, (lub prawie głównej) gdzie nie ma wymyślnych opisów tortur. Ale to akurat dobry schemat.
    Jak ostatnio marudziłam nad przyjaźnią Baza i Toma, to teraz wydaje mi się dużo bardziej na miejscu. Poza oczywistą oczywistością, Baz zachowywał się bardzo wyniośle w stosunku do uczniów, co dużo bardziej mi do niego pasowało.
    Poza tym, "bolało jak spadłaś z nieba" to taki kiepski tekst na podryw w porównaniu z tymi ostatnimi ;/
    Ciekawi mnie również motyw braku mocy, dość wybiórczego braku mocy u Baza.
    No i, jeszcze jedna kwestia: zaklęcia. Szósta część kanonu przedstawia nam kilka zaklęć wymyślonych przez Severusa Snape'a(genialnego, ale bądź co bądź, szesnastoletniego). Rozumiem, że wypowiedź pani Digby miała nie wspominać o zaklęciach nie wpisanych do rejestru, ale no nadal jakoś mi się to nie klei. Albo wyolbrzmiam. Nie wiem.
    Weny!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pierwsze zdanie jest niepokojące, ale okej.
      Eh, wiem, że tekst jest słabszy. Chciałam, żeby tekst miał drugie dno, jednocześnie z niej trochę zakpił.
      Co do zaklęć, uznajmy, że rzadko są tworzone te, które zostają umieszczane w rejestrze. Te nie wpisane pewnie też, ale no. Nie ważne.
      Anyway, dziękuję!

      Usuń
  3. Heloł, to znowu ja :)
    Wiem, ostatnio zawalam sprawę i się spóźniam (nawet do szkoły) no, ale cóż - lajf (i korki na drogach).
    Wiem, że Basil miał taki być, ale nadal trudno mi się z tym pogodzić, że to psychol. Eh, taki piękny, ale tylko z zewnątrz :(((
    Wyobrażałam sobie Baza jako genialnego czarodzieja, a tu proszę, brak mocy? Tz. prawie brak, no ale jednak. Ciekawi mnie, dlaczego tak jest?
    Już Ci wspominałam, że kocham teksty na podryw, ale "bolało jak spadłaś z nieba"... nie, trzy razy nie, dziękujemy xDD
    Ojej, to chyba najdłuższy komentarz mojego życia. Mam nadzieję, że to docenisz.
    Życzę weny, nie bądź leniem (jak ja).

    Pozdrawiam,
    Meryem aka (Dra)tina

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Baz to ulubiony z moich wszystkich bohaterów ever, ale no, jednak jest czarnym charakterem.
      Eh, wahania mocy. Nie ma jej wtedy, kiedy jest najbardziej potrzebna. Ale Baz oczywiście znajdzie na wszystko rozwiązanie, to w końcu dobry ślizgon (który miał zadatki na krukona (wcale dlatego, że ja jestem krukonem), eh)
      Wiem, że ten tekst jest słaby, okej? XDD
      Jestem z ciebie dumna, pisanie komentarzy idzie Ci coraz lepiej.
      To ja tobie życzę weny, napisz coś w końcu <3

      Usuń
  4. Z Basila jest wielki psychol – udało mu się zabić człowieka, a nawet się tym nie przejął, z tego, co widać. Zniesmaczyło mnie to. Z tego, co widać, Ardento można postawić na równi z Avada Kedavra, a nawet wyżej, bo nie dość, że zabija, to jeszcze dostarcza przed śmiercią cierpienia.
    Zastanawia mnie, czemu Puchonka tak łatwo zgodziła się na spotkanie ze Ślizgonem. To chyba dość powszechnie znany fakt, że Ślizgoni za szlamami nie przepadają, a podejrzewam, że zdawała sobie sprawę, że nią jest.

    OdpowiedzUsuń
  5. Szokujący opis zabicia Puchonki. Nie przepadam za Puchonami, a jednak zrobiło mi się jej szkoda.

    OdpowiedzUsuń