poniedziałek, 24 lipca 2017

Bez powrotu

Patrzyli, jak Smith opada na kolana, na trawę pełną krwi. Bezwładne ciało opadło na ziemię, a resztki życia ulotniły się. Patrzyli na leżącego w kałuży krwi trupa. Na osobę zabitą przez Basila.
Tom krzywił się z odrazą, a on zastanawiał się tylko, czy na pewno nikt ich tam nie widział. Zabił szlamę. Nie pierwszy raz. Tym razem poza terenem Hogwartu, więc Riddle nie mógł się do niczego przyczepić. Przecież nie zamkną jego ukochanej szkoły, bo w miasteczku zginął niezbyt ważny człowiek?
Nie zdziwiłby się, jeśli nieobecność Smitha nie zostałaby nawet zauważona. Kto przejmowałby się kimś jego pokroju? Zwykłą szlamą? Na pewno nie czarodzieje z czystokrwistych rodzin, a tylko oni mieli jakieś znaczenie.
Twarz Smitha zbladła, wyglądała jak twarz porcelanowej lalki. Niebieskie oczy, bez życia utkwione w jednym miejscu, sprawiały przerażające wrażenie.
W przeciwieństwie do Marion, jego ciało nie obróciło się w proch. Stracił całą krew, ale jego ciało wciąż tam leżało. Nie zniknął i nic nie wskazywało na to, że ma się to stać.
– Naprawdę go zabiłeś – szepnął Tom. Jego głos brzmiał tak, jakby wciąż w to nie wierzył.
Zacisnął palce mocniej na różdżce, aż pobielały. Nie mogli tak tego zostawić. Na ciało ktoś może się natknąć. Jeszcze trafi im się jakaś staruszka, kolejna szlama, która zgłosi to do Ministerstwa i zaczną szukać sprawcy? Gdyby nie to, że krew leżała wszędzie wokół niego, wina spadłaby pewnie na wampiry.
Wciąż ukrywał ich cień drzew. Ostre gałęzie zarośniętego lasu wbijały mu się w skórę, zostawiając po sobie niewielkie szramy. Gdzieś w oddali rozchodziły się ciche szmery – dźwięki natury. Czuł wyraźny zapach sosny.
I krwi.
Po raz kolejny skierował swoją różdżkę na Smitha.
– Co robisz? – zapytał Riddle, chwytając go za rękę.
Skrzywił się na ten dotyk. Wolną dłonią strząsnął z siebie rękę Toma.
– Pozbywam się dowodów. Co innego miałbym robić? Transmutować go w filiżankę? – Zamilkł na chwilę, zastanawiając się nad tym, co właśnie powiedział. – To wcale nie taki głupi pomysł. Słuchaj: zabijasz kogoś, transmutujesz martwe ciało w jakiś przedmiot i po prostu go zostawiasz. Ktoś znajdzie filiżankę i nawet mu go głowy nie przyjdzie, że to może być czyjś trup.
Czy to był sposób na zbrodnię idealną? Na pewno lepszy niż rzucenie na kogoś Avady i zostawienie ciała na miejscu zbrodni, żeby ktoś je odnalazł i wszczął poszukiwania.
Postanowił sobie, że kiedyś skorzysta z tego sposobu. Nie w najbliższej przyszłości, bo miał Ardento i resztę, ale kiedyś, kiedy nadarzy się do tego dobra okazja.
Skupił się na leżącym kilka metrów od nich trupie, ignorując Riddle’a w kółko powtarzającego, że powinni już iść.
– Ardento.
I znów oglądał ten jakże piękny widok. Żyły na rękach Smitha zrobiły się czarne. Poruszały się pod jego skórą niczym węże, zwinnymi i powolnymi ruchami, gotowe w każdej chwili zaatakować. Z powodu braku krwi w ciele, nie pragnęła ona uciec na zewnątrz i schronić od wszechobecnego gorąca, nie zmieniła też koloru skóry na czerwony. Poszarzała skóra stała się czarna, zwęglona, jakby Smith przez kilka godzin grzał się w płomieniach.
Wciąż nikt się nie pojawił, za co Basil w głębi duszy dziękował Merlinowi. Las znajdował się na uboczu, a fakt, że Smith poszedł w ich stronę, był całkowitym przypadkiem. Szli na tyle uważnie, ciągle się rozglądając, czy nikt na nich nie patrzy, że nie mógł wiedzieć o ich obecności. Dopóki nie przypłacił życiem za swój spacer.
Zapach martwego ciała zmienił się w spaleniznę. Przypomniało to Basilowi każdy raz, kiedy jego matka próbowała coś upiec. Nie miała ręki do gotowania ani pieczenia i wszystkie jej wysiłki kończyły się porażkami. Ojciec wciąż powtarzał jej, żeby zostawiła to skrzatom domowym, lecz ona uparcie się mu sprzeciwiała i nadal gotowała. A oni później udawali, że im smakowało, żeby nie poczuła się urażona.
Najpierw zapadła się klatka piersiowa Smitha, następnie czaszka, a potem cała reszta. Obrócił się w proch, szybko rozwiany przez wiatr, który postanowił pomóc Basilowi w pozbyciu się resztek mężczyzny.
Upewnił się jeszcze, czy na pewno nic nie zostało ze Smitha, po czym ostrożnie wyszedł spomiędzy zarośli. Nie chciał jeszcze bardziej zniszczyć swojego ubrania. Już i tak wymagało zaklęcia czyszczącego i naprawiającego szkody.
Tom kilka razy zamrugał, zanim podążył za Bazem. Wpatrywał się w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą leżał mężczyzna jak zafascynowany. Oczy błyszczały mu jak wronie, gdy ta zobaczy coś, co jej się spodoba. Jak małe dziecko, szukające w sklepie nowej zabawki. Jak spadające gwiazdy, czy też meteoryty, lecące na spotkanie z Ziemią, by zadać jej silny cios.
– To było… Łał – wykrztusił z siebie wreszcie Riddle. – Z tym zaklęciem można by dokonać wielkich rzeczy. Wyobraź to sobie. Świat bez tych plugawych… – I Basil już dalej nie słuchał. Słyszał tą mowę już dziesiątki razy, jeden mógł sobie odpuścić.
Basilowi nie podobało się, że Riddle powiedział „tym zaklęciem”, a nie „twoim zaklęciem”. Wydawało się, jakby Tom chciał je od niego ukraść, by stało się kolejnym zwykłym zaklęciem, a nie czymś stworzonym przez niego. To była jego robota. To on wycierpiał, poznając zaklęcie. Riddle nie mógł sobie go ot tak przywłaszczyć. Tym bardziej, że nie potrafił go rzucić.
– Czas wracać – powiedział Basil, patrząc na stojący w oddali sklep, przez piwnicę którego dostali się do Hogsmeade. – Wszystko załatwione?
– To ja powinienem ciebie o to zapytać. Cieszyli się na twój widok?
Mimo że sens pytania był oczywisty, Basil dopiero po chwili zorientował się, że pyta o jego rodziców.
– Skakali z radości. Mere nawet się popłakała – odparł sarkastycznie, chociaż część z tego była prawdą.
Jego matka rzeczywiście uroniła kilka łez, gdy się z nim żegnała. Ciężko było ich przekonać, by pozwolili mu na pozostanie w Hogwarcie. Była to rzeczywiście najbezpieczniejsza opcja, jak oni sami na początku myśleli, ale zaczęli zmieniać zdanie. Przez jeden głupi wypadek.
Nie chciała zostawiać go samego. Czy naprawdę był sam? Większość czasu spędzał w towarzystwie innych czarodziei, nie mogli powiedzieć, że jest sam. Co innego, jeśli chodzi o pytanie, czy jest samotny.
Czasem czuł się samotny, opuszczony przez wszystkich i wystawiony na pożarcie wilkołakom. Zwykle starał się odtrącić te myśli na sam koniec swojego umysłu, uwolnić się od nich.
– Myślisz, że będą szukać Smitha? – spytał Tom. Ściszył głos do głośnego szeptu.
– Wątpię, żeby go znaleźli. Raczej nie będą spodziewać się, że gość jest teraz kupką popiołu. Désolé… Nie, wcale nie.
– Kiedy się nauczysz, że już nie jesteś we Francji i przestaniesz mówić po francusku?
Riddle wciąż się denerwował, że nie rozumiał niektórych słów wypowiadanych przez Basila, co sprawiało Francuzowi ogromną frajdę. Gdyby nie skazał się tym na atak w środku nocy, mówiłby po francusku przez cały czas. A tak wciskał od czasu do czasu tylko pojedyncze słówka ze swojego języka.
– Już to przerabialiśmy, ‘Mas. Tak wiele razy… Tellement de fois – powtórzył po francusku tylko po to, żeby zirytować Toma. – Masz dwie opcje: nauczyć się mojego języka albo przestać jęczeć jak stara baba, bo kiedyś w końcu oberwiesz za to w jaja.
Ruszyli do Miodowego Królestwa. Musieli zahaczyć o nie z dwóch powodów: żeby wrócić do Hogwartu i zakupić, albo zabrać z magazynu, jakieś słodycze. Basil bardziej skłaniał się do zabrania bezpłatnych próbek, tym bardziej, że nie miał przy sobie żadnych monet.
– Mógłbyś w końcu posłuchać.
– Niech pomyślę. – Przyłożył palec do ust i udał, że się zastanawia. – Nie, dzięki, spasuję.
– Cholerny Francuz.
– Wkurzasz się tylko dlatego, że jestem w czymś lepszy niż ty. To mi pochlebia, ale jest wnerwiające, daj sobie spokój.
Kopnął leżący pod jego stopami kamień. Mała ciemnobrązowa skała odbiła się od czubka jego buta i poturlała się gdzieś na bok.
– Ja? Zazdrosny? O ciebie? – Riddle się zaśmiał, jakby Basil opowiedział właśnie jakiś dobry dowcip. – Nie wyobrażaj sobie za wiele.
– Ja tylko mówię prawdę. Jak zawsze.
– Oullette i prawda? Nigdy nie słyszałem o bardziej nieprawdopodobnym połączeniu.
Basil prychnął.
– Bardziej prawdopodobne niż powodzenie twoich planów z Komnatą.
I zaczęli się kłócić, kto miał rację. Nie była to do końca kłótnia, żaden z nich nie podnosił głosu, bardziej wymiana argumentów.
Prowadząc zaciętą rozmowę, dotarli do Miodowego Królestwa. W środku było zadziwiająco pusto, zważając na to, że było sobotnie popołudnie. Teraz powinno krzątać się tam pełno ludzi.
– ‘Mas?
– Co chcesz? – zapytał tamten.
– Nie rozmawiajmy o tym. Przynajmniej na razie.
Był pewien, że Riddle zrozumie, o co mu chodzi bez tłumaczenia mu tego. Smith. Kolejne morderstwo, po którym nie poczuł żadnego żalu, jakby wraz z duszą Smitha ulatniało się także współczucie Basila. Nie czuł się nawet źle z tym, że niczego wtedy nie poczuł. Jego emocje całkowicie się w tamtej chwili wypaliły.
Nie mógł o tym rozmawiać. Nie w Hogwarcie. Ślizgoni lubią podsłuchiwać, a on wolał na razie nie zużywać na nich swojej magii.
– Czy to przejście na pewno jest krótsze od normalnego? Naprawdę nie cierpię tego korytarza – mruknął Baz, gdy jego noga przekroczyła próg sklepu.
Było tak wiele myśli, przed którymi uciekał.

***

Jego pierwszą myślą po powrocie do Hogwartu była młoda Bolton. Jak miała na imię? Czy już kiedyś ją minął, ale nie zwrócił na nią uwagi? Czy kiedyś ją obraził? Tych rzeczy Riddle mu nie powiedział.
Ciągnęło go w kierunku wieży Ravenclawu, żeby wypytać o nią innych Krukonów, ale nie chciał wyjść na desperata. Pewnie od razu by jej przekazali, że się zainteresował jej osobą. Krukonom nie można było ufać niemal równie mocno, co Ślizgonom. W końcu on sam prawie trafił do Ravenclawu.
Gdyby Tiara postanowiła umieścić go w domu kruka, jego życie wyglądałoby całkiem inaczej. Nie zakumplowałby się z Tomem, jeśli ich relację można nazwać kumpelską, byliby pewnie rywalami. Nie siałby takiej grozy wśród młodszych uczniów, szczególnie Puchonów. Kto bałby się Krukona?
Może miałby wtedy szansę poznać lepiej dziewczynę od francuskiego. Pannę Bolton.
Otrząsnął się z odrazą, gdy zdał sobie sprawę z tego, jak wiele swoich myśli poświęca dziewczynie. Zwykłej dziewczynie o niewiadomym statusie krwi. Co było w niej specjalnego? Nic. Więc dlaczego tak go do niej ciągło?
Musiał przestać o niej myśleć.
– Co się tak krzywisz? – zapytał Riddle kpiąco.
Nawet nie zauważył, gdy jego usta ułożyły się w podkówkę, a brwi zmarszczyły tak mocno, że prawie połączyły się w jedną.
– To dlatego, że strasznie od ciebie jedzie – skłamał z uśmiechem. – Wdepnąłeś w hipogryfią kupę? Czy to twój naturalny zapach?
– Twoje żarty z dnia na dzień stają się coraz bardziej dziecinne. Jesteś pewien, że nie cofasz się w rozwoju?
Pokręcił głową.
– Wydaje mi się, że jest ze mną wszystko w porządku.
Riddle westchnął, ale już więcej się nie odezwał.
Rozdzielili się na drugim piętrze. Tom poszedł pogadać z Lestrange’em i Nottem. Znowu zajmował się swoją zgrają nieudaczników, czy też, jak to lubił ich nazywać, Śmierciożercami. Dla Basila byli bardziej Śmieciożercami, ale wolał zachować to dla siebie.
Basil poszedł prosto do swojego pokoju, omijając pokój wspólny najszybciej, jak tylko było to możliwe.
Riddle’a znowu nie było w ich pokoju, co sprawiało Basilowi pewnego rodzaju przyjemność z chwilowej samotności. Tom W pomieszczeniu panował przyjemny chłód. Nie było za gorąco, jak wtedy, kiedy rzucał Ardento, ani za zimno, przez Deglacio. Było idealnie.
Długimi palcami rozpiął guziki koszuli, jeden po drugim, i rzucił ją w kąt pokoju. Był u siebie, nie musiał się dłużej przejmować, czy wygląda wystarczająco dobrze. Nikt go tam nie widział.
Usiadł na łóżku. Lekko ugięło się pod jego ciężarem i zaskrzypiało. Zignorował to. Jeśli coś się zepsuje, każe Riddle’owi rzucić zaklęcie naprawiające. Każe mu, jeśli jego próba zawiedzie.
Czy jego zaklęcia wciąż szwankowały? Raz mu wychodziły, raz nie. Istniały tylko trzy, które nigdy go jeszcze nie zawiodły, a on był jedynym, mogącym z nich korzystać. Wątpił, żeby udało mu się z nimi zdać SUMy.
Na lekcjach rzucanie zaklęć w miarę mu wychodziła, większość podejść kończyła się powodzeniem. Za to, gdy lekcje się kończyły, a on chciał ułatwić sobie życie jakimś zaklęciem, to już nie tak często działały.
 Tak, jakby jego magia chciała, żeby jako tako szło mu w szkole, ale nie w życiu prywatnym. Jakby chciała go zmusić do korzystania z tego, co mu wychodzi. Tych trzech zaklęć, niosących śmierć. I zwycięstwa.
Chwycił różdżkę i wycelował ją w leżącą na drugim końcu pokoju torbę.
– Accio!
Nie wiedział, czego się spodziewał. Czy tego, że przyleci, czy że zostanie na miejscu. Nie mając wielkich oczekiwań, i tak się zawiódł, widząc, że torba nie ruszyła się nawet o milimetr.
– Merde – warknął, rzucając różdżkę na podłogę.
Miał ochotę ją rozdeptać, podpalić, a popiół wyrzucić do wody, żeby utonął i nie musiał więcej na nią patrzeć. Ale się powstrzymał. Musiałby znaleźć sobie nową, a kto wie, czy kolejna nie sprawiałaby jeszcze większych problemów.
Wpatrywał się dłuższą chwilę w różdżkę z czystą nienawiścią. Czy to była wina różdżki? Przez cztery ostatnie lata nie sprawiała żadnych problemów, dopiero teraz coś zaczynało się psuć. Nie, to musiało być przez jego magię.
Co, jeśli kiedyś całkiem straci magię? Będzie wtedy jak ci wszyscy zwykli mugole, nic niewarty. Miał ochotę splunąć na podłogę na samą myśl o tym, ale nie chciał brudzić sobie pokoju. Kto by to potem posprzątał?
Wziął kilka głębokich oddechów i sięgnął po różdżkę. Położył ją obok siebie na łóżku, starając się na nią jak najmniej patrzeć.
I wtedy przypomniał sobie, że zapisał gdzieś nowe zaklęcie. Tylko gdzie? Nie pamiętał dokładnie, na czym je zapisywał. Była to po prostu kartka, która akurat wpadła mu w ręce, bo leżała blisko.
Rozejrzał się dookoła, szukając wzrokiem kawałka pergaminu z Feritagre. Gdzie go położył? Sięgnął pamięcią do wcześniejszych wydarzeń tego dnia. Nie chował go, to na pewno, za bardzo mu się spieszyło. Papier musiał leżeć gdzieś na widoku.
Problem tkwił w tym, że jego część pokoju stanowiła całkowity chaos. Walały się tam książki, pióra i pergaminy z zadaniami domowymi. Wszystkiego było tam zbyt wiele, żeby szybko to znalazł. Poszukiwania zajęłyby mu co najmniej półtorej godziny.
Wziął do ręki leżący najbliżej niego pergamin.
– „Czy olbrzymy powinny zostać zabite?” – przeczytał widniejący u góry tytuł.
Napisał to w trzeciej klasie i, jak widać, zapomniał oddać. Nie pamiętał, co wtedy powiedział nauczycielowi historii magii, ale jakoś udało mu się ujść płazem z nieoddanym zadaniem. Od tego czasu walało się po jego pokoju.
Kilka kolejnych papierów wyglądało podobnie. Wziął kilka z nich do rąk i tylko rzucał okiem na zapisane tam słowa, szukając jednego konkretnego.
Znalazł wiele wypracowań, skończonych i tych nie do końca, starych i nowych, ale na żadnej z kartek nie było tego, czego szukał.
Postanowił, że wrzuci te wszystkie papiery do ognia, jak tylko wyjdzie do pokoju wspólnego. Należało się ich w końcu pozbyć. Do niczego nie były mu dłużej potrzebne, jedynie przeszkadzały.
Przejrzał jeszcze kilka książek, dosłownie wszystko, co leżało w pokoju i można było na tym pisać. Gdzieś musiał być ten napis. Przecież by nie wyparował, prawda?
I wtedy pomyślał o jednym tomie, którego jeszcze nie sprawdził.
Jego wzrok spoczął na książce, którą zabrał z Działu Zakazanego. Czy może…?
Wziął ją do ręki i zaczął kartkować.
Jak wcześniej, pierwsza strona była pusta. Ale druga nie. Tak samo trzecia i czwarta. Pojawiły się tam równe czarne litery, starannie napisane. Jego pismem.
Na pierwszej, a tak właściwie to drugiej, stronie był wielki napis „Ardento”, a wokół niego informacje na temat zaklęcia. Co powoduje, jak można z niego korzystać, jaki ma poziom w skali morderczości. Siedem na dziesięć gwiazdek.
Następną stronę zajmowało Deglacio, a kolejną Feritagre. Wyglądały podobnie. Wokół zaklęć opisane było wszystko, co o nich wiedział. Tylko, że on tego nie napisał. Jedyne, za napisanie czego był odpowiedzialny to Feritagre, nic ponadto.
Jakimś sposobem książka stała się jego własną księgą zaklęć.


 Miałam dodać w sobotę, ale zaczęłam grać w Dream Daddy (mocno polecam!!) i no, nie wyszło. Troszku się wciągnęłam (Craig fav, a Joseph może się wypchać). I doszła jeszcze nowa piosenka Louisa (którą polecam jeszcze mocniej). 
Czekał na publikację trzy tygodnie (ktoś tu się wciąż nie wyrabia) i to ostatni z krótszych rozdziałów. A przynajmniej mam taką nadzieję. 

sobota, 8 lipca 2017

Feritagre

Pragnę rozpocząć ten rozdział od funfactu: jedną z potencjalnych nazw dla Ardento miało być Grillerio.

Zanim wyszedł na spotkanie z rodzicami, musiał znaleźć inną koszulę.
Tym razem zaklęcie było krwawe – poprzednie nie zostawiały po sobie namacalnych śladów. Ardento trochę go popiekło, Deglacio zmroziło, a Feritagre sprawiło, że krwawił. I ta krew nie zniknęła, tylko pozostała tak samo na jego piersi, jak na koszuli.
Gdyby ktoś go znalazł zaraz po pojawieniu się zaklęcia, pomyślałby, że został dźgnięty albo wdał się w bójkę z kolegami z domu. Tylko, że na jego ciele nie było żadnych obrażeń, sama krew.
Jak wcześniej, zapisał słowo na pierwszym lepszym kawałku papieru, żeby później się nim zająć.
Dyrektor zaproponował, że do Hogsmeade odprowadzi go któryś z nauczycieli. Nie mógł przecież sam, ot tak, wyjść sobie z Hogwartu. Ktoś musiał go pilnować. Na szczęście, miał mu towarzyszyć Slughorn. Z łatwością się go pozbędzie.
Wymknął się z pokoju wspólnego niepostrzeżenie. Wszyscy tam obecni byli zajęci swoimi sprawami, nikt nawet nie zwrócił na niego uwagi.
Przed wejściem czekał na niego profesor, gawędząc z nikim innym, jak Tomem. Riddle zawsze podlizywał się opiekunowi domu, był jego ulubionym uczniem. Gwiazdą, która kiedyś odniesie ogromny sukces i będzie znana w całym czarodziejskim świecie. Nie miał co do tego wątpliwości.
– Gotowy? – zapytał Slughorn, gdy zauważył jego pojawienie się.
Riddle posłał mu pytające spojrzenie. No tak, nie wiedział. Nikt poza niektórymi nauczycielami nie wiedział o jego spotkaniu z rodzicami. Powiedział Tomowi tylko, że wybiera się do Hogsmeade, nie wspomniał, z jakiego powodu.
Zastanawiał się, czy idzie bezgłośnie przedstawić słowa „nie twój interes”.
– Im szybciej będę miał to za sobą, tym lepiej. Właściwie – Zerknął na Toma, jakby obawiając się, że jakimś sposobem poznał jego tajemnice i zaraz wyjawi je profesorowi – może pójdę sam? Pan pewnie ma dużo na głowie. Domyślam się, że jest ogrom spraw, które muszą zostać przez pana załatwione, bo kto inny by to zrobił, jak nie pan? Sam sobie poradzę.
– Och, nie, Basilu. Nie możesz sam wychodzić – zaprotestował szybko Slughorn.
– To tylko Hogsmeade, byłem tam milion razy. I jeszcze moi rodzice tam są, już czekają. Co złego może mnie spotkać w miasteczku, takim jak Hogsmeade?
Profesor wciąż nie wyglądał na całkiem przekonanego. Na jego czole pojawiła się pojedyncza zmarszczka. Zastanawiał się. Spojrzał raz na niego, raz na Toma, zastanawiając się, co powinien zrobić.
Riddle, jak zawsze będąc dobrym przyjacielem, postanowił mu pomóc.
– Mogę potowarzyszyć Bazowi, jestem prefektem. Dopilnuję, żeby nic mu się po drodze nie stało – przekonywał go Tom.
– Chłopcy, powinien być tam z wami opiekun. 
– Przecież wie pan, że damy sobie radę. Razem z Tomem znamy Hogsmeade jak własne kieszenie, a może nawet lepiej.
Slughorn kilka razy pokręcił głową, nie chcąc się zgodzić. W końcu jednak westchnął, zrezygnowany i machnął na nich ręką.
– Rzeczywiście jest kilka rzeczy, którymi muszę się zająć… Jakby ktoś pytał, byłem tam z wami. Nie chcemy robić sobie niepotrzebnych problemów, prawda, chłopcy?
Baz tylko lekko się uśmiechnął w podziękowaniu. To było łatwiejsze, niż przypuszczał. Obecność Riddle’a ułatwiła mu zdobycie zgody. Ten jeden raz był zadowolony z jego obecności.
Najchętniej udałby się do Hogsmeade samemu, ale jeśli miał wybierać między Riddlem a Slughornem, to zawsze wybierze tego pierwszego. Przy nim przynajmniej nie musiał udawać grzecznego całą drogę.
– Którędy idziemy? – zapytał Tom, gdy się oddalili.
– Jednooka wiedźma? – zaproponował.
Była to krótsza droga niż ta, którą normalnie wychodzą w weekendy do Hogsmeade. Dowiedział się o niej od starszych Ślizgonów, którzy opuścili już Hogwart. Podsłuchał ich rozmowy, a potem okazało się, że na trzecim piętrze kryje się sekretna droga do miasteczka.
On i Tom byli jedynymi, którzy o niej wiedzieli. Dotychczas, po ukończeniu szkoły przez tamtych, nie widzieli nikogo więcej w korytarzu. Czasem korzystali z niego, by niezauważonym wyjść ze szkoły.
Szybkim krokiem udali się na trzecie piętro. Cichy odgłos ich butów dotykających zimnej podłogi ginął wśród dźwięków. Wśród rozmów, śpiewu ptaków (którym Baz najchętniej połamałby za to karki) i wszechobecnych śmiechów.
Na trzecim piętrze na szczęście nie było żywej duszy. Nikogo, kto mógłby sprawiać problemy.
Przy posągu Gunhildy z Gorsemoor Baz usłyszał pytanie Toma:
– Dobra, Baz, po co tak naprawdę tam idziesz?
Zastanowił się nad odpowiedzią, przyglądając się podobiźnie szkaradnej czarownicy. Wychudzona, z wiszącą na niej szatą i tylko jednym okiem, zdawała się straszniejsza niż wszystkie duchy Hogwartu razem wzięte.
– Mam się tam spotkać z rodzicami. Chcą, żebym wrócił do domu. Nie musisz ze mną iść, już i tak za tobą nie przepadają.
Podczas pierwszego roku w szkole, opowiadał rodzicom o nowych kolegach, głównie o Tomie, ale im więcej im mówił, tym bardziej nie odpowiadało im towarzystwo, w jakim obraca się ich syn. Wciąż powtarzali, żeby trzymał się z dala od Toma, ponieważ ma na niego zły wpływ. Puszczał to mimo uszu, bo jak można unikać własnego współlokatora?
– Nie przepadają za mną? – zapytał Tom, całkowicie ignorując wiadomość o tym, że Baz ma wrócić do Francji. – Przecież nigdy mnie nie… Mówisz o mnie swoim rodzicom? – Wydawał się poruszony tym odkryciem. Dotknął dłonią swojej piersi, a kąciki jego ust delikatnie się uniosły.
– Nie wyobrażaj sobie za wiele, ‘Mas. Zwykle na ciebie narzekam i mówię, jaki z ciebie kontrolujący kretyn.
– Wciąż.
Wypowiedział hasło, a garb wiedźmy szybko się otworzył, ukazując kamienną zjeżdżalnię. Oboje zjechali nią na dół, do zimnego korytarza.
Czy zrobiłoby się cieplej, gdybym rzucił Ardento?, przeszło przez myśl Bazowi, ale wolał nie ryzykować. Co, gdyby w ten sposób, zamiast wywołania ciepła, rozpaliłby ogień?
Znał podziemne korytarze Hogwartu lepiej niż jakakolwiek inna osoba w tej szkole. Wiedział, dokąd każdy prowadzi, w którą stronę skręcić, by dotrzeć, gdzie chciał. Wszystkie były w nienaruszonym stanie. Niewiele osób nimi chodziło, odkąd powstały.
Pewnie miały stanowić pewien sposób na ewakuację uczniów, na wypadek ataku, ale po jakimś czasie całkowicie o nich zapomniano. Pokryły się kurzem i pajęczynami, czekając na kogoś, kto znów nimi przejdzie.
Starał się unikać kontaktu z czymkolwiek, co mogłoby go pobrudzić. Nie chciał pokazać się rodzicom w ubraniach pokrytych pajęczynami i z pająkami we włosach. Uśmiechnął się do siebie, wyobrażając sobie miny swoich rodziców, widzących go w takim stanie.
Po kilku metrach Tom rzucił Lumos, nie ufając „świetnemu” wzrokowi Basila w ciemności. Światło wydobywające się z różdżki rozjaśniło kamienne ściany. W niektórych miejscach kryły się cienkie wgłębienia. Ślady paznokci.
Wcześniej nie zwracał uwagi na to, co było na ścianach. Skupiał się jedynie na tajemnych przejściach i tym, co ma pod nogami.
– Jak z twoją Komnatą? – zagadnął Toma. Był ciekaw, czy dowiedział się czegoś więcej.
– Bazyliszek pragnie, bym go odnalazł i uwolnił. Istnieje jedno przejście do Komnaty. Muszę je znaleźć. Oczywiście liczę na twoją pomoc, Baz.
– Jeśli ładnie poprosisz.
Tom prychnął.
– W takim razie zadowolę się Averym albo Lestrange’em. Twoja strata.
– Z pewnością daleko z nimi zajdziesz. Są równie kompetentni, co zgraja indyków – zakpił, patrząc przed siebie. Byli już w połowie drogi. – Utopiliby się w deszczu.
– Dopóki się słuchają, to nie widzę powodu, żeby się ich pozbywać.
Zrobił sobie w głowie szybką selekcję myśli. Pozbył się tych, którymi nie chciał się w tej chwili martwić i skupił na reszcie. A jedną z tej reszty była dziewczyna, którą spotkał tydzień wcześniej. Była taka… zwykła, a jednak przyciągnęła jego uwagę.
Czy powinien zapytać Riddle’a o nią? Kojarzył więcej osób ze szkoły niż on, mógł ją znać.
Raz kozie śmierć.
– ‘Mas? – zaczął niepewnie. To był jego pierwszy błąd.
– Hm? – mruknął Tom. Szedł za nim, chociaż to on trzymał ich źródło światła.
Przynajmniej nie musiał patrzeć mu w oczy.
– Potrzebuję nazwiska jednej Krukonki. Brązowe włosy, dość niska, chyba rok młodsza. Ah, i jeszcze zna francuski – dodał na koniec, jakby wcale nie było to dla niego ważne. Prawdą było, że właśnie ta cecha liczyła się dla niego najbardziej. Cóż mogłoby być lepszego, niż osoba, z którą mógłby obrażać innych w jego rodowym języku? – Kojarzysz?
– Prawie połowa Krukonek jest niska i ma brązowe włosy, musisz być trochę bardziej precyzyjny.
Przywołał do siebie wspomnienie jej osoby. Moment, w którym zobaczył ją po raz pierwszy. I znów poczuł ten zapach. Róże.
Starał się znaleźć w pamięci jakiś charakterystyczny punkt jej wyglądu. Zielone oczy się nie wyróżniały, różowe usta tak samo. Większość detali przesłaniała mu szata Ravenclawu.
– Pieprzyk nad wargą? Świecące kolczyki w kształcie gwiazd? – przypomniał sobie.
Oczy Riddle’a błysnęły.
– Chodzi ci o młodą Bolton? Jej brat był prefektem. Lubił odbierać nam punkty – Skrzywił się z odrazą.
Mgliście pamiętał Boltona. Chyba jedyne jego wspomnienie z owym Krukonem było sprzed dwóch lat, gdy tamten był w ostatniej klasie. Baz szedł korytarzem podczas ciszy nocnej i został przez niego złapany. Stracił tamtej nocy wiele punktów dla swojego domu, przez co kilka osób się zdenerwowało.
Czy mógł być bratem tamtej dziewczyny? Czy rzeczywiście była młodą Bolton?
– Skąd to nagłe zainteresowanie?
Wzruszył ramionami. Najchętniej w ten sposób odpowiadałby na każde zadane mu pytanie. Albo poprzez rzucenie śmiercionośnego zaklęcia.
– Podpadła mi. Chciałem wiedzieć, na kim mam się mścić – skłamał.
Tom nie wydawał się przekonany jego odpowiedzią, ale nie zadawał więcej pytań.
Kilka minut później dotarli do wyjścia. Znajdowali się w Miodowym Królestwie. W drodze na zewnątrz musieli uważać, by nikt ich nie przyłapał na gorącym uczynku.
Wymknęli się na zewnątrz, chowając się po kątach. Nikt nawet nie spostrzegł ich obecności, przez co Baz doszedł do wniosku, że zdecydowanie powinni poprawić ochronę w tym sklepie. Z łatwością można było ich okraść.
Państwo Oullettowie mieli czekać na niego w Pubie pod Trzema Miotłami. Riddle zaproponował, że zajmie się sobą, kiedy on będzie próbował przekonać rodziców, że powinien zostać, a nie wracać z nimi. Jeszcze Riddle’a tam brakowało. Gdyby tylko ich razem zobaczyli, pewnie od razu kazaliby Tomowi trzymać się od niego z daleka.
W samotności udał się do Pubu. Jak tylko wszedł do środka, uderzyło go ciepło tamtego miejsca. Palące się w kominku drewno dostarczało nie tylko ciepła, ale również nadawało gospodzie przytulnego charakteru, a dzięki kominkowi, mogli się tam przenosić czarodzieje z dalszych miejsc.
Szybko ich zauważył. Wyróżniali się wśród wszystkich obecnych tam czarodziei. Wokół nich unosiła się ta arystokratyczna aura, a powietrze od razu nabierało zapachu lawendy.
Jego matka, Arlette, mimo mijających lat, wciąż wyglądała pięknie. Może i miała już kilka małych zmarszczek, ale one ani trochę nie oszpecały jej twarzy. Miała na sobie elegancką czerwoną suknię, którą otrzymała od jego ojca na ostatnie urodziny. Ten strój pasował bardziej na jakiś bal niż spotkanie z synem w pubie.
Ojciec, Pierre, również wyglądał nie na miejscu w szarym garniturze. Jego laska oparta była o zajmowane przez niego krzesło. W jego przypadku nieco bardziej widać było oznaki starzenia. Czarne włosy przerzedzone były szarymi nitkami, tak samo jak jego kozia bródka.
Matka patrzyła na niego z zatroskaniem, a ojciec z powagą, pewnym oczekiwaniem.
Usiadł naprzeciwko nich. Wszystkich obecnych w Pubie czekała miła francuska kłótnia.
– Bonjour, mère. Père. – Skinął na ojca głową.
– Basileus – zwróciła się do niego matka. – Spakowałeś się? Wracasz dzisiaj z nami.
Złożył ręce i oparł je na stole.
– Odnośnie wyjazdu… Co jest tak ważnego, że muszę wracać?
Rodzice spojrzeli po sobie, jeden szukając pomocy u drugiego.
– Zanim się urodziłeś, twoja matka została przeklęta – wyznał Pierre. – Sądziliśmy, że to tylko żart, ale kiedy otrzymaliśmy wiadomość o tym, że wylądowałeś w skrzydle szpitalnym… Wszystko zaczęło nabierać sensu. – Nie dla Baza. On jedynie wpatrywał się w rodziców, zdezorientowany. – Czyha na ciebie ogromne niebezpieczeństwo, Basilu.
– Co za niebezpieczeństwo? I czemu została przeklęta? Jak? – Tak wiele pytań zaprzątało jego głowę. Potrzebował odpowiedzi na każde z nich.
Tym razem odpowiedziała mu Arlette:
– To, dlaczego zostałam przeklęta opowiem ci innym razem. Chodzi o to, że siły zła cię szukają. Będą próbowały tobą zawładnąć, przeniknąć do kości i zmienić twoje serce w kamień. Strzeż się ciemności. Strzeż się ciemności – powtórzyła łamiącym się głosem.
– Siły zła? Poważnie? Chyba nie sądzicie, że uwierzę w coś takiego…
Pierre obrzucił go piorunującym spojrzeniem.
– Jeśli wszystko okaże się prawdą, jesteś w niebezpieczeństwie, synu. Ciemność cię szuka, a ty nie możesz pozwolić się złapać.
To, co mówili mu rodzice, nie miało dla niego żadnego sensu. Ciemność? Niebezpieczeństwo? Przecież to typowy dzień dla Ślizgona.
– Załóżmy, że wam wierzę i jest to prawdą – powiedział, podnosząc do góry palec wskazujący. – Uważacie, że w domu będę bezpieczniejszy? Mniej podatny na „siły zła”. – Starał się nie brzmieć sarkastycznie. Z mizernym skutkiem.
– W domu będziemy mogli cię chronić.
– W Hogwarcie jest kilkaset czarodziei, którzy mogą mi pomóc. W domu będzie ich tylko dwójka. Wciąż uważacie, że lepiej będzie zabrać mnie ze sobą?
Oboje zgodnie kiwnęli głowami.
– Już raz wylądowałeś w skrzydle, co jeśli następnym razem cię nie uratują? Albo, co gorsza, zrobisz coś komuś?
Już za późno, pomyślał, przypominając sobie o Marion, na której przetestował działanie Ardento.
– Naprawdę sądzicie, że mógłbym zrobić komuś krzywdę? Nie ufacie własnemu synowi? Nigdy nie skrzywdziłbym innego człowieka.
– Tak, oczywiście, Basilu – odparła szybko matka. – To tylko dla twojego dobra.
– Jeśli zależy wam na moim dobrze, powinniście rozważyć pozwolenie mi na zostanie w jednym z najbezpieczniejszych miejsc na całym świecie.

***

– Jak ci poszło?
Tom czekał na niego przed Miodowym Królestwem, opierając się nonszalancko o ścianę.
– Nadal jestem w Anglii, jak widać – odpowiedział mu, wskazując na siebie. – I na razie zostanę. Musiałem się trochę nagadać, ale na razie to kupili.
– Musisz zrobić coś jeszcze czy możemy wracać?
Załatwił najważniejszą sprawę, więc mógł skupić się na innych. Na przykład na sprawdzeniu nowego zaklęcia.
Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu, gdy zaczął wyobrażać sobie, co takie zaklęcie jak Feritagre mogłoby zrobić z człowiekiem. Chętnie zobaczyłby pociętego Luciana, ale niestety nie było go w okolicy, więc musiał znaleźć sobie inną ofiarę.
– Jest jedna rzecz, której chciałbym spróbować – mruknął tajemniczo.
– Ach, tak?
Ruszył w stronę znajdującego się kawałek dalej lasu. Stanowił dobre schronienie. Jeśli rzuci zaklęcie stamtąd, nikt go nie zauważy. A przynajmniej taką miał nadzieję.
Tom dotrzymywał mu kroku, nie odzywając się ani słowem przez całą drogę do lasu.
Weszli pomiędzy drzewa. Każde z nich było wysokie na kilka metrów i rzucało długi, ciemny cień. A w cieniach skryli się oni. W tych zaroślach byli nie do spostrzeżenia, nawet z niewielkiej odległości.
– Co planujesz, ‘Mas? – zapytał szeptem Riddle. Wyglądał na wyraźnie zaciekawionego poczynaniami współlokatora.
– Nowe zaklęcie – powiedział krótko. – Mam dobre przeczucia.
Zaledwie kilka minut wcześniej rodzice mówili mu o tym, żeby nie robił nic złego i unikał ciemności. A on właśnie chował się w czarnym lesie, planując kogoś zaatakować. Rodzice nie byliby zadowoleni, widząc jego poczynania. Ale oni wrócili do Francji, więc nie miał się czym przejmować.
Tylko czy zaatakowanie szlamy było czymś złym? On robił coś dla dobra świata. Godził się na takie czyny, by uczynić czarodziejski świat lepszym.
Słyszał kiedyś o niejakim Hitlerze i jego rozkazie oznakowania żydów i sądził, że ze szlamami powinno robić się tak samo. Powinien wiedzieć, kto jest niżej w hierarchii niż on, kto ma mniejsze prawa.
Tak, gdyby stanął na czele ministerstwa, zrobiłby to samo, co Hitler. Powybijałby szlamy jak robaki. Pozbył się brudu z kuli ziemskiej, a zostawił tylko tych, mających jakieś znaczenie.
W zasięgu wzroku pojawiła się męska sylwetka nieznanego mu człowieka. Łysy facet z nadwagą szedł w ich stronę.
– Kto to? – spytał szybko Toma.
– Smith, pracuje Pod Świńskim Łbem. Stuprocentowa szlama. – Niczego więcej nie potrzebował.
Wycelował różdżką w mężczyznę i wyszeptał zaklęcie:
Feritagre.
Gdy tylko zaklęcie dosięgło Smitha, ten zaczął krzywić się z bólu, ale z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk, tylko krew. Szkarłatna posoka sączyła mu się z ust, a także oczu i uszu. Krew zaczęła wydobywać się również spod jego koszuli, przesiąkając przez nią i spadając kroplami na ziemię.
Nie minęło pięć minut, a Smith leżał na trawie martwy, pozbawiony krwi.