niedziela, 19 lutego 2017

Ardento

Słowo zniknęło.
Po uformowaniu się w wyraz „Ardento”, czarne litery zaczęły blaknąć jedna po drugiej, aż w końcu całkiem wsiąknęły w jego skórę, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu.
Kiedy otrząsnął się z szoku, zaczął szukać czegoś, na czym mógłby zapisać tajemnicze słowo. Wsadził ręce do kieszeni szaty, ale nie było w środku niczego oprócz eksplodujących cukierków i różdżki. Zaklął, przypominając sobie, że nic ze sobą nie zabrał, a jego plan z przywoływaniem przedmiotów nie wypalił.
Chodził w kółko po sali, powtarzając sobie w myślach „Ardento” i zastanawiając się, co powinien zrobić. Nie wiedział, czy to, co się stało było skutkiem jakiegoś zaklęcia ani czy było niebezpieczne, lecz jednocześnie nie chciał udawać się do skrzydła szpitalnego, zwanego przez wielu najgorszym miejscem w Hogwarcie.
Gwałtownie się zatrzymał, wpadając na pomysł.
To nie może się udać, pomyślał, wyciągając różdżkę z kieszeni. Zacisnął na niej palce, a następnie wyciągnął rękę przed siebie, szukając końcem różdżki przedmiotu, który stanie się jego niefortunnym celem.
– Ardento! – zawołał, wskazując różdżką swój podręcznik, który wcześniej położył na jednej z ławek.
Nic się nie stało, nie było żadnego wybuchu, światła ani jakichkolwiek zmian w wyglądzie książki. Nadal była oprawiona w tą samą brązową skórę ze złotymi zdobieniami. Napis również był taki sam jak wcześniej: „Runy dla zaawansowanych”.
Wyciągnął rękę po książkę. Miał dość siedzenia w sali od run i był już trzynaście minut spóźniony na drugą lekcję. A dotarcie na zaklęcia zajęłoby pięć, jeśli schody sobie z niego nie zakpią i nie przeniosą go na złe piętro. Cudem będzie, jeśli uda mu się za to spóźnienie uniknąć szlabanu.
Jego palce dotknęły okładki książki, a on z trudem powstrzymał okrzyk bólu. Natychmiast odsunął dłoń na bezpieczną odległość. Poczuł się jakby dotknął nie książki, a rozżarzonych węgli. Centrum bólu stanowiła jego dłoń, ale nie czuł bólu jedynie w niej, a w całym ciele, jak gdyby ogień rozprzestrzenił się w jego żyłach.
Sięgnął po różdżkę, ciesząc się w myślach, że uszkodził sobie lewą rękę, nie prawą, którą rzucał zaklęcia. Wycelował nią w ranę, rzucając zaklęcie:
– Episkey.
Nie był zdziwiony, kiedy, tak samo jak Depulso, nie podziałało.
– Panie Oullette, dlaczego nie jest pan na zajęciach? – Zza pleców dobiegł go znajomy głos.
Obrócił się i spojrzał na nauczyciela transmutacji – Dumbledore’a. Pierwszym, co zauważył, była jego gęsta siwa broda i wplątany w nią cukierek. Wolał o tym nie wspominać.
Uniósł do góry poparzoną dłoń, aby pokazać ją profesorowi i poruszył w nią prawo i lewo, jakby machając.
– Książka mnie zaatakowała… A ludzie wciąż powtarzają, że czytanie nie boli – zażartował, kryjąc ból za maską rozbawienia.
Dumbledore zaklęciem zamroził ranną kończynę Basila. Ból momentalnie zniknął, a wraz z nim możliwość najmniejszego ruchu ręką. Od łopatek po opuszki palców – wszystko było sparaliżowane.
– Episkey – rzucił Dumbledore, wskazując dłoń chłopaka. W tym przypadku również nie podziałało, na co profesor zmarszczył brwi. – Dziwne. Trzeba z tym iść do skrzydła szpitalnego.
– Nie ma takiej potrzeby. To pewnie nic poważnego. Jestem przekonany, że jakiś Gryfon mi to zrobił. Wie pan jacy oni są – pokręcił głową z dezaprobatą, jednocześnie dobrze wiedząc, że był on opiekunem znienawidzonego domu i oczywistym było, że faworyzował swoich wychowanków. – Nadal są na nas źli za to, że w zeszłym roku wygraliśmy Puchar Quidditcha – zrobił palcami zdrowej ręki cudzysłów w powietrzu – „bo oszukiwaliśmy”, co jest oczywiście perfidnym kłamstwem. Slytherin wygrywa umiejętnościami, nie oszustwami.
Dumbledore całkowicie zignorował wszystko, co mu powiedział.
– Za mną, Basilu – rozkazał, wskazując na drzwi.
– Wolałbym nie.
– Dlaczego tak bardzo nie chcesz iść do skrzydła?
Nie chciał udawać się tam z kilku powodów, których wolałby nie zdradzać Dumbledore’owi.
Nie chcę, żeby ktoś nieproszony mnie dotykał. W skrzydle szpitalnym śmierdzi i jest tam za jasno. Pielęgniarka to pewnie perwersyjna starsza babka. Ciągle jest tam pełno Puchonów, pomyślał. Powiedział jednak:
– Lęk przed lekarzami?
– Trzeba przezwyciężać swoje lęki, czyż nie? – odpowiedział pytaniem na pytanie profesor.
Z niechęcią pozwolił się zaprowadzić Dumbledore’owi do skrzydła szpitalnego, myśląc jakimi klątwami mógłby go poobrzucać, gdyby jego magia się nie wyczerpała.
W środku przywitała ich pani Digby, niska kobieta z grubym warkoczem jasnych włosów ubrana w biały fartuch, podobny do tych noszonych przez mugolskie pielęgniarki.
– Co się stało? – zapytała, podchodząc do nich.
– Pan Oullette miał wypadek z książką – odpowiedział jej Dumbledore. – Episkey nie działa.
Podeszła do Basila, a on mógł poczuć, że cuchnęła lekami. Skrzywił się, ale wskazał wolną ręką drugą, okaleczoną i unieruchomioną przez profesora.
Dumbledore cofnął zaklęcie, a ból rozpoczął się na nowo.
– Vulnera Sanentur! – spróbowała pani Digby. Bezskutecznie. Powtórzyła zaklęcie jeszcze dwa razy, jednak nie wywoływało żadnego efektu, a ból tylko się nasilał. – Episkey.
Żadne z zaklęć nie podziałało.
– To tylko poparzenie, najprostsze zaklęcie powinno załatwić sprawę, a jednak… – powiedziała ze zmartwieniem, po czym westchnęła.
Ruszyła do szafki z lekami i eliksirami i wyciągnęła z niej zielony eliksir. Basil przypomniał sobie, że było to Antidotum na Niepopularne Trucizny, i że uczył się przyrządzać je w trzeciej klasie.
Jest aż tak źle?, przeraził się. Używało się tego w najgorszych przypadkach, kiedy nic innego nie działało.
Podała mu eliksir, każąc go wypić. Spełnił jej polecenie.
Na początku nie poczuł żadnego działania i zaczął się obawiać, że jeśli to nie podziała, to wyślą go do Munga, ale po niecałej minucie ból zaczął słabnąć, w końcu znikając całkowicie. Przeszedł również ból spowodowany uderzeniem książką.
Przez cały czas przyglądał się swojej dłoni. Skóra, wcześniej niemal całkowicie spalona, zaczęła się leczyć. Powoli nabierała wcześniejszego koloru, zostały tylko małe ranki.
Poruszył palcami, sprawdzając, czy nadal działają tak jak wcześniej. Spełniały jego polecenia. Poczuł się jakby kamień spadł mu z serca.  
– Całe szczęście – powiedział Basil bardziej do siebie, niż do innych.  
Dumbledore pożegnał się z Panią Digby, mówiąc, że musi już iść na lekcję. Ona z kolei zwróciła się do Basila:
– Powinieneś jeszcze chwilę tu zostać, żebyśmy mieli pewność, że podziałało.
– Czy to konieczne? – jęknął.
– Oczywiście. Usiądź na jednym z łóżek i odpoczywaj.
Podszedł do najbliższego łóżka i usiadł na jego skraju.
– Skoro już tu jestem – zaczął, przyglądając się poczynaniom pani Digby, która krzątała się po sali, sprzątając. – Mam dwa czysto hipotetyczne pytania.
– Tak?
– Czy jest możliwe, żeby czarodziej stracił swoją magię?
Chwilę się zastanowiła, układając przy tym alfabetycznie eliksiry.
– Owszem, zdarzyły się takie przypadki, ale to bardzo rzadkie. Zwykle dzieje się tak, kiedy czarodziej przez zbyt długi okres czasu w ogóle nie używa magii. Christopher Turner nie rzucił ani jednego zaklęcia przez dwadzieścia lat, po tym czasie spróbował Alohomory, ale nie podziałało, tak samo jak każde inne zaklęcie, którego próbował.
Pokiwał głową, zastanawiając się nad tym, co mu powiedziała. Używał magii na co dzień, więc nie mógł jej stracić. Ta opcja odpadała.
– Może to działać również w drugą stronę? Utrata magii od nadmiernego jej używania?
– Nigdy wcześniej o czymś takim nie słyszałam. A twoje drugie pytanie to…?
 Potarł dłońmi o siebie, zadowolony, że obie znów wyglądają tak samo.
– Czy często zdarza się czarodziejom tworzyć nowe zaklęcia?
– Eliksiry, tak. Zaklęcia niekoniecznie. Co kilka lat do spisu zaklęć dodawane jest nowe, ale dzieje się to chyba nawet rzadziej niż utrata mocy – Uśmiechnęła się wypowiadając te słowa. – Istnieje już większość zaklęć, które są potrzebne. Z czasem pewnie pojawią się nowe, ale wracając do twojego pytania… Nie, to również rzadkość.
Nie odpowiedział. Odepchnął się do tyłu, padając plecami na materac. Wizja spędzenia czasu na spaniu wydawała się być bardziej kusząca niż powrót na zajęcia.
Zamknął oczy, oddając się objęciom Morfeusza.

***

Kiedy po południu wrócił do pokoju wspólnego Ślizgonów, dostał masę pytań dotyczących tego, gdzie był i co robił. Na wszystkie odpowiadał tym samym: „Miałem dość lekcji na jeden dzień”, a oni dawali mu spokój.
Przez następne dni nic się nie działo. Na ciele Basila nie pojawiały się żadne nowe słowa. Zaklęcia.
Rzucane przez niego zaklęcia były słabe, ale działały. Od czasu wypadku z ręką ani razu nie powtórzył Ardento, chociaż bardzo kusiło go, żeby rzucić je na szatę Avery’ego, aby poparzyło mu całe ciało podczas wkładania jej. Miałby się przynajmniej z czego pośmiać.
Nadszedł piątek, dzień spotkania Klubu Ślimaka.
Samo wspomnienie o Klubie irytowało Basila na tyle, że ledwo opierał się pokusie rzucenia klątwy na osobę, która to zrobiła. Kiedy Tom na dzień dobry powiedział mu, że muszą tam być o siedemnastej, od razu stracił całe chęci do wstawania z łóżka. Nie, żeby wcześniej jakiekolwiek miał. 
– Pozbyli się już szlamy? – zapytał Toma, chowając książki do torby.
– Nie. Lestrange mówił, że się tym zajmą, ale są chyba zbyt niekompetentni do tak prostej roboty. Chcesz to przejąć?
– Pozbyć się szlamy? – Dotknął dłonią piersi, udając zaskoczenie. – To będzie czysta przyjemność.
– Nie zawal tego.
Wyszli z dormitorium, a Francuz prychnął.
– Kiedy ostatnio coś zawaliłem?
– Pomyślmy… – udał, że się zastanawia. – Zawalałeś prawie wszystko przez cały ostatni tydzień – wytknął mu. – Zastanawiam się, jakim cudem jeszcze żyjesz.
– Touché… ‘Mas, jest jedna sprawa, o której powinieneś wiedzieć. Nie musisz, ale powinieneś. Chociaż, nie. Nie, zapomnij o tym.
– Gadaj, Baz, albo cię do tego zmuszę.
– Grozisz współlokatorowi? Prosisz się o pluskwy pod poduszką.
Tom przewrócił oczami.
– Baz.
– Samo imię brzmi w twoich ustach jak groźba. Ale dobra… Chyba stworzyłem zaklęcie.
Jego towarzysz się zaśmiał, jakby opowiedział mu dobry dowcip. Ale to nie był dowcip, Basil szedł obok niego całkowicie poważny.
– Zaklęcie? Ty? Nie bądź śmieszny.
– Dzięki za wiarę w moje możliwości – żachnął się. – Słyszałeś kiedyś o Ardento?
– Nie.
Dotarli do Wielkiej Sali i zajęli swoje miejsca.
– No właśnie. Ja też. Tak samo wszystkie książki z zaklęciami, które przejrzałem.
– I co ono niby robi? – Tom nadal był nastawiony sceptycznie.
– Ogrzewa obiekty do bardzo wysokich temperatur, a przynajmniej taką mam teorię.
Basil trącał jajecznicę widelcem, niezainteresowany jedzeniem.
– Nie za bardzo przydatne.
Przez drzwi przeszła dziewczyna, której musiał się pozbyć. Przyglądał się jej, jak szła do stołu Hufflepuffu, wyobrażając sobie, że robi jej krzywdę, a ona krzyczy z bólu. Pomysły na niedopuszczenie do pojawienia się niej na spotkaniu Klubu pojawiały się jeden za drugim, każdy lepszy od poprzedniego, a zarazem trudniejszy do zrealizowania, co tylko jeszcze bardziej go nakręcało.
Miał przed oczami obraz siebie rzucającego na nią zaklęcie Calvorio, powodujące łysienie. Uśmiechnął się na myśl o jej brązowych włosach wypadających, zostawiając jej całkiem łysą głowę. Zaklęcie pozbywało się również brwi i rzęs, przez co wyglądałaby jeszcze żałośniej, a tym dając Basilowi ogromną frajdę.
Mógłby też rzucić na nią Incarcerous, które wyczarowałoby magiczne liny, skrępowały ją i powoli podduszały. Kolejna kusząca wizja.
Zaklął, przypominając sobie o swoim niefarcie dotyczącym zaklęć. Musiałby je kilkakrotnie wcześniej przećwiczyć, a i tak nie miałby pewności, czy by zadziałało.
– Akcję Pozbyć się szlamy czas zacząć – mruknął, wstając z ławki.
Zanim ruszył do akcji, przeciągnął się, pozbywając ostatnich oznak zmęczenia i szybko poprawił swoje włosy. Przybrał swój najbardziej czarujący uśmiech i poszedł do stołu Hufflepuffu.
Nieczęsto zdarzało się, że ktoś poszedł usiąść przy stole innego domu. Zwykle byli to zakochani w sobie uczniowie, którzy kleili się do siebie przez cały czas, co doprowadzało Basila, jak i większość innych Ślizgonów, do szału.
Siedziała na końcu stołu, a obok niej było – na szczęście dla niego – wolne miejsce. Siadając tam, próbował zachować pozory pozytywnie nastawionego, chociaż wszyscy dobrze wiedzieli, że Ślizgoni nie zadają się z Puchonami.
Spoglądali na niego podejrzliwie, czekając na jakiś ruch.
– Marion, prawda?
Zmarszczyła brwi, zdziwiona, że zna jej imię.
– Owszem, a ty jesteś…?
– Basil.
Poczuł się urażony, że nie zna jego imienia, ale nie dawał tego po sobie poznać. Był przyzwyczajony do tego, że każdy w Hogwarcie zna jego imię. Kolejny powód, żeby się jej pozbyć.
– Bolało jak spadłaś z nieba?
Miał nadzieję, że odpowiedź będzie brzmiała „Tak”, ale ona powiedziała coś innego:
– Słucham?
– W zeszłym roku – wyjaśnił, nadal się uśmiechając. –  Jeśli mnie pamięć nie myli, spadłaś z miotły podczas meczu, a potem siedziałaś w skrzydle szpitalnym przez tydzień.
Przysunął się bliżej niej, tak, że ich ramiona się zetknęły.
– Myślałem, że może chciałabyś wyjść gdzieś dzisiaj ze mną?
– Mam już na dzisiaj plany – odpowiedziała, omiatając innych Puchonów błagalnym spojrzeniem, ale nikt nie wykazywał chęci pomocy. – Będę na spotkaniu Klubu Ślimaka.
– Ah, rzeczywiście. Całkiem o tym zapomniałem – skłamał. – To może przyjdę po ciebie przed spotkaniem i pójdziemy tam razem?
Bycie miłym dla szlamy sprawiało mu niemałe trudności, ale musiał zostać z nią sam na sam, a to był najprostszy sposób.
Ona z kolei nie wydawała się zadowolona z propozycji Basila. Najprostszym sposobem na pozbycie się go byłoby zgodzenie się. Gdyby odmówiła, zacząłby nalegać, jak wszyscy z jego domu, nie poddałby się po pierwszej porażce.
– W porządku – poddała się. – Możesz po mnie przyjść.
– Możesz się mnie spodziewać.

***

Podziwiał swoją urodę w lustrze.
Przywiózł je ze sobą z Francji. Było jednym z wielu, które poniewierały się po jego rodzinnej rezydencji. Miało ono wygrawerowane na ramie zdanie po francusku – „Le chemin qui va de l'amour à l'amour de soi”. Droga od miłości do samouwielbienia.
W spotkaniach Klubu lubił to, że nie musiał zakładać szkolnych szat, tylko strój dowolny, cokolwiek wpadło mu w ręce.
Miał na sobie czarną jedwabną koszulę wpuszczoną w dopasowane spodnie. Poprawił zielony krawat i uśmiechnął się z wyższością. Wygląd był ważny, nie mógł go zaniedbać. Hierarchia w Slytherinie opierała się na władzy, pieniądzach i wyglądzie. Były to trzy cnoty Slytherinu.
Zerknął na zegar.
Za pół godziny miało się rozpocząć spotkanie, a on nadal nie załatwił sprawy z Marion. Skarcił się w myślach za to, że odłożył pozbycie się jej ze spotkania na ostatnią chwilę. Musiał się spieszyć.
Przechodząc przez pokój wspólny, dostrzegł stojącego w rogu Toma, pomiędzy metalową zbroją a Averym, który coś do niego mówił.
Kiedy Tom wymienił z nim spojrzenie, Basil bezgłośnie powiedział: „Nie będzie jej”, na co drugi chłopak tylko kiwnął głową.
Piwnica Hufflepuffu znajdowała się niedaleko lochów Slytherinu i obok kuchni. Dojście tam zajęło mu nie więcej niż pięć minut. Puchoni, w przeciwieństwie do Ślizgonów, nigdy nie narzekali, że musieli mieszkać na samym dole. Byli zbyt uprzejmi, żeby się postawić.
Wejście do środka znajdowało się za wnęką z beczkami. Aby wejść do środka, należało zastukać w beczkę w rytm „Helga Hufflepuff”. Wolał nie zdradzać, że wie jak dostać się do jaskini wroga, więc tego nie zrobił. Oparł się o kamienną ścianę naprzeciwko wejścia i czekał, aż szlama raczy się pojawić.
Wejście się otworzyło, a on podniósł głowę z nadzieją, że to Marion.
Ale to nie była ona. Ze środka wyszedł o głowę niższy od niego chłopak z ognistorudą czupryną i masą piegów, wyglądał na pierwszoroczniaka.
– Ej, kurdupel – zwrócił się do niego Basil najgrzeczniej jak potrafił. – Wracaj do środka i powiedz Eaton, żeby ruszyła tyłek.
Młodszy chłopak wytrzeszczył oczy, na co Francuz westchnął z irytacją.
Dlaczego zawsze się boją?
– Ruchy. Nie mam całego dnia – ponaglił go.
Puchon omal się nie przewrócił, kiedy rzucił się pędem na poszukiwania Marion.
Zostało mu dwadzieścia minut. Dotarcie na spotkanie zajmie siedem, co daje mu jeszcze trzynaście minut na zrobienie porządku z Puchonką.
Powinienem jej coś złamać? I potem zmodyfikować pamięć?, zastanawiał się, kiedy czekał, aż Puchon przyprowadzi do niego dziewczynę.
Im więcej czasu mijało, tym bardziej się niecierpliwił. Chciał to zrobić jak najszybciej, żeby jeszcze mieć czas na sprawdzenie czy wszystko w porządku w toalecie.
W końcu się pojawiła.
Nie była wystrojona. Miała na sobie gruby żółty sweter, od którego bolały Basila oczy i który zasługiwał na nic więcej niż wrzucenie go do kominka. Do paska od spodni miała przypiętą różdżkę. Włosy natomiast spięła w luźny kok, a z uszu zwisały jej kolczyki w kształcie borsuków – symbolu Hufflepuffu.
– Miejmy to z głowy – powiedział do niej, podając jej rękę.
Niechętnie skorzystała z jego pomocy i szli wspólnie przez korytarz. Co kilka kroków starał się ją zagadać, mówić miłe słówka, lecz ona zamiast poddać się jego grze, ignorowała go albo dawała mu wymijające odpowiedzi, co doprowadzało go powoli do szału.
Mimo dość wczesnej godziny, większość korytarzy była pusta. Co jakiś czas mijali kilka osób, ale prawie wszyscy spędzali czas w pokojach wspólnych albo na błoniach, odpoczywając od zajęć. Był to przecież początek weekendu, co oznaczało początek radości, która kończyła się masową niedzielną depresją.
Od Drugiego Biura Slughorna dzieliły ich cztery minuty drogi.
Basil rozejrzał się dookoła, chcąc uniknąć niepotrzebnych świadków. Nikogo nie było w zasięgu wzroku.
Skończyło się delikatne traktowanie.
Pociągnął dziewczynę za rękę do opuszczonej klasy eliksirów. Pchnął ją na podłogę i zamknął za nimi drzwi. Dla pewności, że nikt im nie przeszkodzi, rzucił zaklęcie blokujące.
– Colloportus.
Uśmiechnął się, czując ulgę, że podziałało za pierwszym razem.
Zaklęcie wyciszające również się sprawdziło.
– Szlamy nie są mile widziane w Klubie.
Próbowała wstać, ale uniósł jedną dłoń do góry i pogroził jej palcem. Piętą przyparł jej nadgarstek do podłogi, żeby uniemożliwić jej poruszanie nią. Ból na jej twarzy sprawiał mu przyjemność.
– Zostaw mnie w spokoju! – zawołała błagalnie.
Prawie zrobiło mu się jej szkoda. Prawie.
Wolną ręką spróbowała sięgnąć swojej różdżki, ale jej to udaremnił, łapiąc ją jako pierwszy i łamiąc ją na pół.
– Wiesz, co mi w tobie przeszkadza? – zapytał, zwiększając nacisk na jej nadgarstek. Nie czekał na jej odpowiedź. – Nie powinno cię tu w ogóle być. Szlamy nie mają prawa mieć mocy, powinny zostać całkowicie wybite. Jesteście jak pojedyncze żółte kwiatki na polu czerwonych. Nie na swoim miejscu, całkowicie niepotrzebne.
– Wypuść mnie! Nic ci nie zrobiłam!
Prychnął, ustawiając drugą nogę na jej wolnej ręce. Pochylił się nad nią, mówiąc:
– Istniejesz. To przeszkadza. Swoją krwią hańbisz magię.
– Akurat na to nie mam wpływu, przepraszam bardzo – warknęła, lecz jej słowa szybko przemieniły się w jęk bólu, kiedy chłopak kopnął ją w żebra.
– Zamknij się.
Próbowała kopać go nogami, ale za każdym razem robił unik. Zostało mu osiem minut. Coraz mniej czasu.
Odetchnął głęboko i zastanowił się, od którego zaklęcia powinien zacząć. Wycelował w nią swoją różdżką.
– Anteoculatia.
Nic się nie stało.
Nie. Nie teraz. Tylko nie teraz.
Powinno wyrosnąć jej poroże, ale zaklęcie nie podziałało.
Nie miał zamiaru poddawać się tak łatwo.
– Densaugeo! – Znów brak reakcji. – Conjunctivitis.
Uniosła brwi, czekając na działanie któregoś z rzuconych przez niego zaklęć, ale nic się nie działo.
– Zaklęcia ze spóźnionym działaniem? – zakpiła. – Zrobisz coś w końcu, czy mogę już iść?
– Drętwota!
– Nawet tego nie umiesz? Może powinieneś jeszcze raz…
Nie dokończyła.
Oczy Basila płonęły czystym ogniem. Z koniuszków palców leciał czarny dym, który zaczął drażnić jej drogi oddechowe. Dusił ją.
– Co mi szkodzi – Uśmiechnął się szyderczo, mocniej obejmując palcami różdżkę. – Ardento!
Nie wiedział, czy podziała na człowieka, ale jakiś wewnętrzny głosik podpowiadał mu, żeby to zrobił. Nie wiedział też, czego powinien się spodziewać. Czy ugotuje się od środka? Czy wypali jej mózg? A może stanie się bronią, palącą wszystkich, których się dotknie?
Działanie było inne.
Odskoczył od niej, czując rosnącą wokół niej temperaturę. Oparł się plecami o drzwi i słysząc jej głośne krzyki bólu, cieszył się, że wcześniej wyciszył pomieszczenie.
Jej skóra najpierw zrobiła się czerwona, pojawiły się na niej bąble, jak przy poparzeniach, ale szybko zmieniła kolor na czarną. Zaczęła się zapadać, ukazując kości, spalane przez zaklęcie. Włosy całkowicie jej spłonęły, pozostawiając gołą czaszkę. Po zaledwie minucie pozostał z niej szkielet, lecz on także obrócił się w proch.
Przed Basilem jeszcze chwilę temu leżała dziewczyna. Teraz była tam tylko kupka popiołu.
Spoglądał to na nią, to na swoje ręce.
– Jedna sprawa załatwiona.


Okej, powiem szczerze, że całkiem fajnie jest kogoś zabić już w drugim rozdziale. Baz to trochę psychol, eh. I mało tu Toma. Średnio mi się podoba ten rozdział, ale mi się średnio podoba wszystko, co piszę, soo. 

sobota, 4 lutego 2017

Accio i Depulso

1942

Basil nigdy nie przeniósł się do Beauxbatons.
Na rok po rozpoczęciu przez niego nauki w Hogwarcie, wybuchła wojna. Sytuacja się pogorszyła, co spowodowało, że jego rodzice tym bardziej nalegali, żeby został w Hogwarcie. Uważali, że jest najbezpieczniejszą szkołą dla czarodziei na świecie i że Baz dostanie równie dobrą edukację, co w Beauxbatons, o ile nie lepszą.
Z roku na rok coraz chętniej wracał do Hogwartu i do przyjaciół, których tam poznał. Nadal miał do rodziców żal za to, że nie wysłali go do francuskiej szkoły, lecz starał się pogodzić z faktem, że prawdopodobnie to właśnie w Hogwarcie zakończy edukację, wśród anglików, którzy ciągle tylko utrudniali sobie życie.
Zamiast zmniejszyć swoje bagaże i schować je w kieszeni, męczyli się z wózkami. Nosili okulary, chociaż istniały zaklęcia, dzięki którym mogliby całkowicie usunąć swoją wadę wzroku. Podczas posiłków sowy latają po Wielkiej Sali, roznosząc listy, co wydaje się im całkowicie normalne, chociaż Basil wtedy odruchowo chowa się przed ptasimi odchodami.
Zaczynał piąty rok w Hogwarcie.
Leżał na swoim łóżku w dormitorium, które dzielił z Tomem Riddle’em. Dormitoria Ślizgonów były dwuosobowe, ze względu na to, że gdy zbyt wielu Ślizgonów mieszkało razem przez dłuższy czas w jednym miejscu, zaczynali się wzajemnie obrzucać klątwami i mieli trudności z dogadywaniem się. Dostali przywilej dwuosobowych dormitoriów również jako rekompensatę tego, że w przeciwieństwie do Ravenclawu i Gryffindoru, ich Pokój Wspólny znajdował się w lochach, zamiast w wieży, a nad nim było jezioro, z którego woda skapywała po ścianach Pokoju.
– Ruchy, Baz. Zaraz musimy wychodzić – pospieszał go Tom, już naszykowany i gotowy do wyjścia.
Basil jęknął przeciągle, zwlekając się z łóżka. Przetarł zmęczone oczy, po czym wziął do ręki różdżkę, którą zawsze zostawiał na szafce leżącej obok jego łóżka.
– Accio mundurek!
Leżąca w rogu pokoju czarna szata natychmiast wzbiła się w powietrze i poleciała w kierunku Basila. Tak samo zachowały się porozrzucane po całym pomieszczeniu koszula, spodnie i zielono-srebrny krawat. Chłopak wyciągnął przed siebie ręce, próbując to wszystko złapać. Udało mu się chwycić szatę i spodnie, a koszula razem z krawatem wylądowały na podłodze pod jego stopami.
Włożył na siebie poszczególne części garderoby, kilkakrotnie przy tym ziewając. Tom obserwował jego poczynania, opierając się o framugę drzwi i pospieszając go co kilka minut.
– Spokojnie, ‘Mas. Mamy jeszcze… – Spojrzał na wiszący nad drzwiami zegar. Wskazywał siódmą trzynaście – osie… siedemnaście minut.
Tom już nie odpowiedział, tylko przewrócił oczami i wyszedł z ich dormitorium.
Francuz obejrzał się w lustrze, które znajdowało się na ścianie między jego łóżkiem a łóżkiem jego współlokatora. Ciemnobrązowe loki opadały mu falami na lewą stronę twarzy, zakrywając kawałek czoła i brwi. Przejechał dłonią po swojej szczęce i wyczuwając ślad świeżego zarostu, rzucił odpowiednie zaklęcie, żeby się go pozbyć.
Było sześć minut do wpół do ósmej, kiedy Basil wyszedł ze swojego dormitorium. Rozejrzał się po Pokoju Wspólnym w poszukiwaniu Riddle’a. Dookoła krzątali się zaspani Ślizgoni, szykujący się do wyjścia na śniadanie.
Tom siedział na jednym z rzeźbionych krzeseł z jedną nogą założoną na drugą. Łokieć opierał na stoliku obok, a dłonią podtrzymywał głowę. Podniósł wzrok, dostrzegając idącego w jego stronę Baza.
– Zrobienie Eliksiru Wielosokowego zajmuje mniej czasu niż twoje zbieranie się do wyjścia.
– Nikt nie kazał ci na mnie czekać – rzucił obojętnym tonem, zatrzymując się kilka kroków przed Tomem i wyczekując, aż ten wstanie. – A teraz się podnieś, chcę iść zjeść.
Basil powoli się odwrócił i ruszył do kamiennej ściany kryjącej wyjście z Pokoju Wspólnego. Usłyszał za sobą ciche prychnięcie Toma, ale je zignorował. Popchnął dłonią ścianę, a ona szybko się odsunęła, ukazując przejście do lochów.
Wyszli na zewnątrz i powoli, z dumą, kroczyli przed siebie, kierując się do Wielkiej Sali.
– Mógłbyś iść trochę szybciej – narzekał Riddle.
– Mam swoją godność. I nie mam zamiaru iść szybciej, bo ty chcesz być pierwszy na śniadaniu. To tępo jest najkorzystniejsze dla mojego wyglądu. Attrayante et avec fierté.
Tom zmarszczył brwi, nie rozumiejąc, co Basil do niego mówi. Mimo mieszkania z Francuzem od pięciu lat, nadal nie rozumiał ani słowa po francusku, nie licząc kilku przekleństw, które były u Baza na porządku dziennym.
Dotarli na miejsce równo z wybiciem siódmej trzydzieści, godziny rozpoczęcia śniadania. Byli jednymi z pierwszych, którzy się pojawili. Większość uczniów przychodziła w połowie śniadania lub pod koniec, chcąc dłużej pospać.
Tom lubił pokazywać się z samego rana, uważał, że to jego obowiązek jako prefekta. Chciał pokazać nauczycielom i dyrektorowi, że daje dobry przykład do wcześniejszego wstawania w celu uniknięcia spóźnienia na lekcje. To on każdego ranka budził Baza i popędzał do wyjścia. Tom dla nauczycieli był miły i pokazywał się z jak najlepszej strony, ale ludzie, którymi się otaczał, w tym Baz, wiedzieli, że tylko udawał.
– W piątek ma być pierwsze spotkanie Klubu Ślimaka – zagadnął Riddle, siadając przy stole Slytherinu. – Slughorn zaprosił szlamę.
– Niemożliwe.
Z zainteresowaniem spojrzał na swojego towarzysza, zachęcając go do mówienia dalej.
– Marion Eaton, Hufflepuff. Jest w trzeciej klasie. Avery i Lestrange mają się dowiedzieć, co jest w niej takiego specjalnego – mówił z pogardą, patrząc w tym czasie na stół Hufflepuffu, jakby chcąc, żeby doszły ją jego słowa. Ale jej jeszcze tam nie było.
Baz, słysząc słowa Toma, uśmiechnął się półgębkiem i wzniósł do góry puchar z sokiem, mówiąc:
– Szlamy trzeba tępić.
– Święta prawda – Riddle pokiwał zgodnie głową, delikatnie stukając swoim pucharem o puchar Baza.
 Zaczęli nakładać sobie jedzenie na talerze, rozmawiając o nadchodzącym spotkaniu klubu. Tom był zainteresowany, bo miał okazję do poznania nowych ludzi, których potem mógłby wykorzystywać do swoich celów. Basil nie podzielał jego entuzjazmu, nie potrzebował specjalnych spotkań dla uczniów ‘lepszych niż inni’, i bez nich wiedział, że taki jest.
Sala zaczęła powoli zapełniać się młodymi czarodziejami. Przy stole Ślizgonów brakowało tylko kilku osób, większość była już na swoich miejscach i zajadała się jedzeniem przygotowanym przez skrzaty.
– Baz – Szturchnął go Tom, wskazując dłonią gdzieś w prawo – Flint się do ciebie ślini.
Francuz spojrzał we wskazanym kierunku, szukając wzrokiem Flint. Siedziała na końcu stołu i się w niego wpatrywała. Duże czarne oczy i grube brwi od razu rzuciły się Bazowi w oczy. Odwrócił się z powrotem do Riddle’a.
– Dobrze wiesz, że nie umawiam się ze Ślizgonkami. To zbyt problematyczne. Kiedy z taką zerwiesz, od razu chciałaby się mścić i rzucać milion klątw. Potem przez tydzień chodzisz wymiotując wężami… Wierz mi, nie chcesz wkurzać Ślizgonki.
– Dałeś się załatwić dziewczynie? To hańba, Baz.
– Hańbą byłoby pozwolenie jej na przedstawienie się moim rodzicom po spotykaniu się przez zaledwie dwa tygodnie. I tak nie miałem co do niej poważnych planów – Pokręcił głową, odgryzając kawałek tostu. – Od czego dzisiaj zaczynamy?
Wiedział, że Tom zdążył już zapamiętać plan lekcji na cały tydzień, chociaż dostali go dopiero wczoraj. Tak było co roku, niemal od razu wiedział co, gdzie i kiedy. A Baz lubił to wykorzystywać, żeby samemu nie musieć się go uczyć albo chodzić z planem przy sobie.
– Starożytne runy. Wracasz się do dormitorium po książki? – zapytał, wskazując swoją torbę, leżącą pod stołem.
Baz niczego ze sobą nie zabrał.
– Mam zamiar coś przetestować w tym roku. Patrz i podziwiaj – Wziął do ręki różdżkę i wykonał ledwie widoczny gest w powietrzu, mówiąc: – Accio podręcznik do starożytnych run!
Po kilku sekundach drzwi Wielkiej Sali otwarły się z hukiem. Zaciekawieni uczniowie przyglądali się przedmiotowi lecącemu z zawrotną prędkością do stołu Slytherinu. Oprawiona w skórę książka zdawała się wcale nie zwalniać, wprost przeciwnie, im bliżej była Basila, tym szybciej leciała.
– Merde – szepnął do siebie, próbując zrobić unik.
Według teorii, przywołany przedmiot powinien powędrować prosto do jego ręki. Książka celowała bardziej w jego brzuch niż w dłoń. I mimo uniku Francuza, uderzyła go prosto w klatkę piersiową.
Cała sala zamilkła, kiedy chłopak wylądował na podłodze, zwijając się z bólu.
Tom podniósł podręcznik, który upadł obok Basila.
– Musisz jeszcze nad tym popracować.
– Morda, ‘Mas – wycedził przez zaciśnięte zęby.
Wszyscy go obserwowali. Zwykle mu to nie przeszkadzało, ale zwykle również nie robił z siebie pośmiewiska przed całą szkołą. Z trudem podniósł się z podłogi, trzymając jedną rękę na piersi, jakby to mogło uśmierzyć jego ból.
– Slughorn idzie – powiedział Tom, ściszając głos, aby tylko Basil mógł go usłyszeć.
Obrócił głowę w stronę stołu nauczycieli, żeby sprawdzić, czy Riddle mówi prawdę. Powoli łysiejący nauczyciel o krótkich nogach rzeczywiście się do nich zbliżał. Baz mimo ogromnego bólu, nie miał zamiaru odwiedzać skrzydła szpitalnego.
– Nic mi nie jest – zwrócił się do nauczyciela, przywracając swojemu głosowi obojętny ton i na powrót siadając przy stole. – Lekkie uderzenie.
Slughorn nie wydawał się przekonany tym, co powiedział Francuz, ale się nie odezwał. Tylko skinął głową i pospiesznie wrócił do stołu nauczycielskiego.
Wielka Sala znów ożyła, kilka osób zaczęło się śmiać, inne powróciły jedzenia i przerwanych rozmów.
– Świetne rozpoczęcie dnia.
– Riddle, jeszcze słowo, a…
– A co? – przerwał mu Tom z ironicznym uśmiechem i uniesionymi brwiami.
Baz odpowiedział z całkowitą powagą, patrząc się Tomowi w oczy:
– Je vais arracher tes dents, une par une.
Znaczyło to tyle, że wyrwie mu zęby, jeden po drugim. Kiedy groził ludziom, odruchowo robił to w swoim ojczystym języku, nie potrafił nad tym zapanować. Ale również dzięki temu niektórzy zdawali się go bać, a howgarckie dziewczyny same czasem prosiły, żeby mówił do nich po francusku, uważając ten język za piękny i romantyczny. A on nigdy nie mówił romantycznych rzeczy, przeważnie obrażał je z uśmiechem na ustach. Nie rozumiały, co do nich mówił, więc im to nie przeszkadzało.
Siedzieli w Wielkiej Sali do czasu wybicia dzwonu oznajmiającego rozpoczęcie zajęć. Baz, wzdychając, poszedł za Tomem do sali, w której miała odbyć się pierwsza lekcja. Weszli do pomieszczenia jako ostatni z uczniów, za nimi była już tylko nauczycielka.
Usiedli w przedostatniej ławce, jak na każdej innej lekcji. To było ich miejsce. I nikt nawet nie myślał, żeby je zajmować, wiedząc, że para Ślizgonów nie zgodzi się usiąść gdzieś indziej.
Runy nie interesowały Basila. To Tom przekonał go do zapisania się na te zajęcia, żeby nie poszedł na opiekę nad magicznymi zwierzętami albo, co gorsza, mugoloznawstwo. Riddle powtarzał, że runy mogą im się kiedyś przydać, ze względu na to, że wiele starych czarodziejskich ksiąg było zapisanych runami. Były to głównie książki czarnomagiczne, czyli te, które ciekawiły ich najbardziej.
Przysiadł się do nich Avery. Basil zorientował się, że to pierwszy raz, kiedy widzi go tego dnia. Averego nie było na śniadaniu, tak samo Lestrenge’a. Już wypełniają zadanie, domyślił się. Tom traktował swoich tak zwanych ‘przyjaciół’ jak podwładnych, tak jak czarodzieje traktują skrzaty domowe.
– Przez ostatnie dwa lata miała najlepsze oceny, kujonka. Ścigająca w drużynie quidditcha – wymieniał z odrazą – nic dziwnego, że Hufflepuff nie wygrał w zeszłym roku żadnego meczu.
– Coś jeszcze?
–  Grzeczna dziewczynka, ani razu nie dostała szlabanu. Najłatwiej ją spotkać w bibliotece albo na treningu. Proponuje pozbyć się jej właśnie podczas jednego z treningów. Rzucić drętwotę albo jakąś klątwę, kiedy będzie w powietrzu.
Tom uniósł dłoń, uciszając go.
– Treningi zaczynają się za dwa tygodnie. Spotkanie jest w piątek, a ja nie chcę jej tam widzieć.
– Ktoś mógłby przed spotkaniem rzucić na nią Anteoculatię czy chociaż Densauego – zaproponował Basil. – Ja bym się po tym nie pokazał ludziom.
– Avery – zwrócił się do niskiego chłopaka Riddle – weź Lestrange’a albo Mulcibera, zróbcie to w piątek i dopilnujcie, żeby nie pojawiła się na spotkaniu klubu. Nie obchodzi mnie, czy zrobicie to sposobem Oullette’a czy jakimkolwiek innym, ale nikt nie może się dowiedzieć, że to wy. Zróbcie to dyskretnie.
– Wszystko załatwię – zapewnił Toma Avery.
– Oby.
Basil miał zamiar jakoś obrazić Avery’ego przed powrotem do nauki, ale powstrzymała go nauczycielka, zbliżająca się do ich stolika.
– Panowie Avery, Oullette i Riddle, widzę, że prowadzicie zaciętą dyskusję – rzuciła ostrym tonem. – Mam nadzieję, że dotyczy ona omawianego tematu. Któryś z was chciałby podzielić się swoimi przemyśleniami?
Cała trójka ucichła. Żaden z nich nie miał najmniejszej ochoty na odpowiadanie jej, ale jeśli tego nie zrobią, Slytherin straci punkty. A utrata punktów podczas drugiego dnia nauki stanowiłaby skazę na pozornie nienagannym usposobieniu Toma. Nie mógł na to pozwolić.
– Naudhr, jako żądanie władzy, pojawiało się wielokrotnie w tekście o wikingach – Wskazał palcem podręcznik do run. – Dobrze wiemy, że byli świetnymi wojownikami. Zastanawia mnie, czy używali tej runy, aby ułatwić sobie zwycięstwo, czy zwyczajnie wskazywali na to, że chcą wygrać, bez używania do tego magii?
– To, panie Riddle, jest bardzo dobre pytanie. Otóż…
Przestali słuchać. Basila nadal męczył ból w klatce piersiowej, który starał się z całej siły zignorować, nie chcąc okazać słabości przed innymi Ślizgonami. Tom przeglądał strony podręcznika, nie skupiając się na niczym konkretnym, a Avery obracał pióro w dłoniach, wyraźnie znudzony lekcją.
Francuzowi przeszedł przez myśl kolejny pomysł na to, jak pozbyć się mugolki. Mogliby rzucić na nią Conjunctivitis. Zaklęcie by ją oślepiło, musiałaby iść do skrzydła szpitalnego, żeby znów móc cokolwiek zobaczyć. Z własnego doświadczenia wiedział, że pozbywanie się efektów tego zaklęcia trwało kilka godzin.
Najchętniej wziąłby ją do Zakazanego Lasu i sprawił, żeby jakaś mieszkająca w nim istota ją załatwiła. Ten sposób był jednak zbyt ryzykowny.
– ‘Mas?
– Oullette, skąd wzięło ci się to całe nazywanie Riddle’a ‘Masem’?
Tom nienawidził swojego imienia. Było pospolite i mugolskie. Tak samo miał na imię jego ojciec, który zostawił jego matkę. Basil, chcąc uszanować to, że jego współlokator ma wstręt do imienia Tom, postanowił nazywać go drugą częścią jego imienia. Thomas. ‘Mas.
Riddle nigdy się temu nie sprzeciwił.
– Nie twój interes, Avery.
– Wszyscy mówią do niego Tom albo Riddle, ale nie, ty musisz robić po swojemu – drwił Avery. – Pan idéal jak zawsze taki oryginalny, musisz się czymś wyróżnić, co? Nie wytrzymałbyś pięciu minut bez…
– Cholera, Avery – zdenerwował się Tom. – Jakbyś nie zauważył, jestem obok. Możecie się kłócić do woli, kiedy mnie tu nie będzie. A teraz się zamknąć, oboje.
Basil i Avery wymienili się jeszcze nienawistnymi spojrzeniami, zanim wrócili do przerwanych zajęć. Francuz niezbyt dobrze dogadywał się z innymi kolegami Toma, wszyscy byli pełni gniewu i gotowi do kłótni. On był nieco bardziej opanowany, a jego działania przemyślane.
Riddle jako jedyny z nich trzech wydawał się być choć trochę zainteresowany lekcją. Od czasu do czasu zerkał na nauczycielkę, czytał kawałki tekstów z podręcznika, a nawet robił notatki piórem na pergaminie.
Notatki, które Baz mógłby sobie potem spisać.

***

Brzmienie dzwonu wywołało u Basila westchnienie ulgi, nareszcie nadszedł koniec z runami. Mógł na chwilę odpocząć od znienawidzonego przedmiotu.
Riddle razem z Averym wyszli jako jedni z pierwszych, spiesząc się na rozmowę z Lestrange’em. Baz został w klasie chwilę dłużej niż reszta, próbując odesłać swoją książkę z powrotem do pokoju.
– Depulso! – zawołał, celując różdżką w podręcznik.
Nic się nie stało. Postanowił powtórzyć zaklęcie.
– Depulso! – Znów brak jakiegokolwiek działania. – Musi w końcu zadziałać. Depulso!
Z jego różdżki wystrzelił czerwony snop iskier. Ucieszył się na ten widok.
Ale iskry nie dosięgnęły jego książki. Zniknęły w ułamku sekundy, tak samo jak jego uśmiech.
– Nie wierzę.
Zirytował się, że nie wychodzą mu najprostsze zaklęcia, będąc w piątej klasie. Z roku na rok szło mu coraz gorzej. Jego własna magia zdawała się go nie słuchać.
Zrezygnowany, wziął podręcznik do ręki, a różdżkę schował w kieszeni szaty. Zawsze to robił, chociaż ciągle mu powtarzali, że nie powinien i że może w ten sposób stracić pośladek. Ale on się tym nie przejmował, uznając to za brednie.
Przechodził przez drzwi, kiedy poczuł bolesne ukłucie na lewej ręce. Bolało dużo mniej niż podczas uderzenia książką, jednak ból również był nieznośny.
Odłożył podręcznik na najbliższą ławkę i podwinął rękaw szaty, aby móc spojrzeć na swoje ramię. To, co na nim zobaczył, nie powinno się tam znaleźć.
– Co do…
Na jego przedramieniu pojawiły się czarne litery. Nie pamiętał, żeby zapisywał sobie coś na ręce. Spróbował zetrzeć napis, ale ten zamiast zniknąć, zaczął się poruszać. Litery zmieniały swoją kolejność, wędrowały po całej jego ręce w magicznym tańcu, szukając miejsca, w którym mogłyby zostać na dłuższą chwilę.
Nie wiedział, co się dzieje.
Stał zesztywniały, opierając się o ławkę i wpatrując w swoją rękę. Nie mógł się poruszyć. Bał się, że gdyby cokolwiek zrobił, mogłoby mu się stać coś złego. To mogła być klątwa. Ale przecież zawsze, kiedy gdzieś wychodził, miał przy sobie kogoś ze Slytherinu, kogo mógłby potraktować jako ludzką tarczę. Uważał, gdzie chodzi i co robi.
A teraz był całkiem sam, nie widział żadnego innego człowieka, nie było nikogo. Słyszał tylko swoje przyspieszone bicie serca. Żadnych kroków, rozmów czy innych hałasów.
Nie było szans na to, że ktoś zdołałby rzucić na niego zaklęcie bez jego wiedzy. Nikt nie był w stanie go podejść.
Nie odrywał wzroku od wciąż przemieszczających się liter. Okrążyły całą jego rękę, zmniejszając się i znów powiększając. Zmieniały swoją czcionkę, niektóre były grubsze niż reszta, inne zapisane kursywą. Każda z liter wyglądała inaczej, jakby zapisywali je różni czarodzieje.
W końcu zatrzymały się na wewnętrznej stronie jego dłoni, formując w słowo, którego Basil nie znał.
Słowo zaczęło blaknąć, wsiąkając się chłopakowi w skórę. Ostatni raz je przeczytał, zapamiętując je, zanim całkowicie zniknęło.

Ardento